W pamięci została mi dziwna przestrzeń wrocławskiej Hali Ludowej, jakby niedopasowana, w której część piosenek odbijała się w cieniu muzyków. Do tego wrażenie (może właśnie tylko wrażenie?) emocjonalnej nierówności, którą wprowadzała publiczność, wyjątkowo niemrawa i statyczna. Dziwny to był koncert, z doskonałą setlistą.
Fifteen Feet Of Pure White Snow na otwarcie, czyli singlowo, można powiedzieć „przebojowo”, choć kołysząco. Pytanie: czy wciąż są tym samym „The Smog Factory” szybko z odpowiedzią na „tak”, szczególnie, gdy zagrali Lime Tree Arbour, które pamiętałem jeszcze z Kongresowej. Przy Do You Love Me? byłem już chyba półprzytomny, i z każdym kolejnym utworem coraz częściej traciłem świadomość. Zawsze działająca rozmowa z Blixą przy The Weeping Song, absolutnie piękne We Came Along This Road i Hallelujah.
Zeszli ze sceny po The Mercy Seat i bałem się, że ta publiczność ich nie wywoła, że koncert będzie krótki i wrócę do domu nienasycony. A jednak. Na pierwszy bis subtelnie tytułowy And No More… i Into My Arms, który tym razem trochę na żywo zawiódł. A potem drugie wyjście, podczas którego zagrali… Saint Huck! Część ludzi wyglądała na zaskoczoną (co to za utwór), ale też widziałem twarze, które nie ukryły szału radości. O, Panie Cave, o The Bad Seeds, co jeszcze dla nas macie?
A mieli, i to chyba specjalnie dla mnie. Trzeci i ostatni bis zaczęli od chyba największego zaskoczenia, singlowego (ze strony b) Little Jane’s Gone, który mógłby się dla mnie nie kończyć, bo w głowie szumiał mi ten refren jeszcze długo, długo po. A przecież wrocławski koncert dopiero się zamykał, i to jedynym utworem z „Ballad”: The Curse of Millhaven. Jedynym, ale wydłużonym tak bardzo, jak bardzo można znęcać się nad swoją ofiarą. Tyle piękna dostałem tego wieczoru, że czułem się właśnie jego ofiarą. I było mi z tym cudownie. Choć Little Jane’s gone now…