Dzień 1. 16 czerwca
Na otwarcie głównej sceny, nie wiedzieć czemu, rzuceni zostali wracający (w 2022 wydali pierwszy od lat 90. album „Go Go Sapiens”) EMF, i tylko na 45 minut. To dużo za mało, bo wieczni chłopcy ze składu Epsom Mad Funkers mogliby wypełnić pełen festiwalowy set. A tak? Oprócz wyborów oczywistych (Children, I Believe, Unbelievable), dorzucili dwa covery (I’m a Believer, I Just Can’t Get Enough), by zakończyć występ reprezentatywnym E.M.F. EMF wrócili ze wszystkimi atutami, i grzeszkami młodości. Ich krótki koncert ucieszył mnie jak dawno żaden, ale tak jest, kiedy w końcu widzisz na żywo jeden z ulubionych bandów.
Po EMF na głównej wystąpił performerski skład Elvana (połączenie Elvisa Presleya i Nirvany), czyli raczej ciekawostka socjologiczna, nie muzyczna. Namiastka festynu ekstremalnych cover bandów, przy której Brytyjczycy bawili się znakomicie. Dla mnie w namiocie zaczynali Jesus Jones, i był to najgorzej nagłośniony koncert SOTT. Niesłyszalny Mike Edwards, nadeksponowana perkusja, niknące gitary. Szkoda tej nierównej walki, bo JJ zagrali oczywiście greatest hits, z Right Here, Right Now, Real Real Real, czy International Bright… na czele. Zaczęli i skończyli jednak od „Perverse” – Zeroes and Ones i Idiot Stare. Wygląda, że są w niezłej formie, tylko nie dano nam okazji, by się o tym w 100% przekonać.
Kiedy (chyba) wszyscy czekali na kolejny skład głównej sceny, Ferocious Dog (rzuciłem uchem na Haul Away Joe), ja nastawiałem się na Shine On. The House Of Love zaczęli jednak od Cruel, potem Christine, by przespacerować się głównie po dwóch pierwszych płytach – „The House Of Love” i „Babe Rainbow”. Bardzo wyważony występ, ale HoL chyba nigdy nie byli gwiazdą sceny.
Pierwsze poważnie zazębiające się koncerty: w namiocie Stereo MC’s, na głównej Marc Almond. Overlap spowodowały techniczne problemy Stereo MC’s, i początkowo stałem w namiocie jedną nogą i połową głowy. Z jednej strony dobra klubowa impreza z lat 90. (Connected, czy przearanżowane Step It Up), z drugiej Almond z sześcioosobowym zespołem, czyli szerzej, niż dotąd widziałem. A warto było, bo zupełnie inaczej odbierają Almonda Brytyjczycy, a inaczej widownia w naszym kraju. Dla nich to przede wszystkim koncert przebojów młodości, śpiewanych chętnie i tłumnie. Koncert otworzyły Adored and Explored i Out There, a zamykały połączone Children of the Revolution i Hot Love od T. Rex. Nie brakowało oczywiście materiał Soft Cell (Bedsitter, Say Hello, Wave Goodbye), czy klasycznych coverów (Tainted Love, Something’s Gotten…, Jacky i The Days of Pearly Spencer). I nie obyło się bez incydentu z wyrzucaniem osób rejestrujących (oficjalnie!) jego występ.
Po Almondzie poszedłem na Reef, których widziałem dotąd tylko raz, jako support The Smashing Pumpkins w Spodku. Ducha przełomu lat 60. i 70. może do końca nie wskrzesili, ale bardzo przyjemnie słuchało się Put Your Hands Up, Place Your Hands czy Consideration. Na wieczór został jeszcze headliner, czyli Levellers. Liberty Song i England My Home przekonały mnie, że fanem nie jestem i mogę Levellers posłuchać do snu
Dzień 2. 17 czerwca
Na “dzień dobry” drugiego dnia Wake up, it’s a beautiful morning, czyli Boo Radleys. Dzień rozkręcał się powoli i od wczesnych godzin popołudniowych. Przy lepiącym i nieustępującym upale wymagało to oszczędnego gospodarowania energią, tym bardziej, że jedyne schronienie przed słońcem, na terenie festiwalu, dawał namiot koncertowy. Kolejni na scenach – The Beat oraz Derek Forbes and The Dark – obejrzeni raczej jako przystawki, choć Mirror in the Bathroom kiwało nader przyjemnie.
Altered Images byli pierwszym dużym zaskoczeniem SOTT, bo choć Clare Grogan wróciła do nagrywania (album „Mascara Streakz” w 2022, nagrany po blisko 40. latach od ostatniego!, z którego usłyszeliśmy trzy utwory), to mogło trącić większym sentymentalizmem. Tymczasem była przepyszna zabawa, z pogodną Clare i jej przebojowymi Happy Birthday, I Could Be Happy czy Don’t Talk To Me About Love. Nawet przy That’s not my name od The Ting Tings. Całość zagrana bardzo swobodnie, na należytym muzycznie i wokalnie poziomie. Po prostu wspaniała.
Heaven 17 należą do grona zespołów, które wracają raczej na koncertowe występy, podczas których można wrócić do czasów rozłamu w Human League i wejścia na drogę, którą po tym wybrał Martyn Ware. Glenn Gregory trzyma głos na przyzwoitym poziomie, choć wpada czasem w drżącą manierę estradową. Mimo tego, Come Live With Me, Play To Win, Temptation, a nawet bardzo mocno niosący się Let’s Dance Bowiego, zabrzmiały stosunkowo atrakcyjnie.
Szybki wypad do namiotu, żeby sprawdzić, jak na scenie zachowują się Bow Wow Wow, którzy przyjechali na SOTT w ostatniej chwili. Nie mogę odnieść się do całego setu, ale ich specyficzne brzmienie zapowiadało raczej ucztę dla fanów. Dla mnie absolutnym headlinerem tego dnia byli natomiast Inspiral Carpets.
Mam wrażenie, że odkryłem ich na nowo, choć byli jednym z tych zespołów, dla których w ogóle pojechałem na tegoroczny Sign Of The Times. Zagrali najrówniej, porywająco, choć jakby od niechcenia. Trochę “po profesorsku”, ale z jednoczesną otwartością Stephena Holta. She Comes In The Fall, This Is How It Feels, Saturn 5, Dragging me down. Wszystko szło naturalnie, płynnie, i miejscami tak, jakbyśmy znowu mieli lata 90., a przecież kto dzisiaj tak gęsto korzysta z elektronicznych organów? W Inspiral wciąż Clint Boon. Wyszedłem kompletnie oczarowany.
Przez Inspiral Carpets załapałem się jedynie na końcówkę The Primitives, po których na głównej scenie wystąpił Peter Hook z The Light. Koncert podzielony na pół, z utworami Joy Division (od Digital po Transmission) i New Order (od Blue Monday po Ceremony). Na koniec jeszcze wspólnie odtańczone i zaśpiewane Love Will Tear Us Apart, i pozostawione wrażenia. Mieszane, bo Hook raczej rzadziej sięga po swój basowy oręż, a na to czekamy. I choć podobieństw brzmieniowych (w całości) do obu grup Hooka nie brak, to jako centralna postać sprowadza go do roli projektu, a nie trwałego zespołu.
Po PH&TL wpadłem do namiotu na Terrorvision, ale chyba nieco lepiej zapamiętałem ich z lat minionych. W każdym razie na SOTT bez emocji. Zahaczyłem też o początek Squeeze (Take Me I’m Yours, Hourglass), z ciekawości, jak sprawdzą się drudzy headlinerzy. To mógłbym oceniać tylko przez pryzmat reakcji publiki, na pożegnanie SOTT postawiłem bowiem na Therapy?, którzy zamykali scenę namiotową. Nie pierwsze to moje spotkanie ze szkockim triem, ale kolejne w zdumieniu, w jakiej dyspozycji nadal są, i ile energii wciąż potrafią lekko, tylko we trójkę, sprzedawać. Die Laughing, Isolation (dedykowane Hookowi), Screamager, Stories czy Nowhere. Właściwie bez zbędnych przerw, Therapy? przenieśli nas na koniec w najlepsze lata ostatniej dekady ubiegłego wieku.
Tegoroczny zestaw wykonawców na festiwalu Sign Of The Times był znakomity. Dawno nie uczestniczyłem w festiwalu, którego lineup, choć posklejany z sentymentów i dobrych wspomnień muzycznych, potrafił porwać i zaskoczyć. Organizacyjnie, dla osoby z zewnątrz, można by myśleć o lepszych warunkach gastro (tylko jedna buda z kawą i herbatą!), braku wi-fi (i miejscami samego zasięgu), i kilku innych słabych punktach. Może to jednak tylko odbiór festiwalowego singla? Bo kiedy myślę o samej muzyce, to fakt, że w jedno miejsce trafiło tak wielu moich dawnych muzycznych ulubieńców, większość rekompensuje. Kiedyś tam wrócę, choć już nie sam.