Niedziela, 28.10.
New Model Army
To było niespodziewane wydarzenie specjalne, bo New Model Army, którzy ze względów zdrowotnych odwołali resztę tegorocznej trasy, do Łodzi przyjechali w składzie dwuosobowym, w postaci Justina Sullivana i Deana White’a. Już za to należały im się specjalne ukłony, ale po występie okazało się, że jedyna możliwą zapłatą za ich występ mogły być owacje na stojąco. Sullivan i White dali pokaz autentycznej artystycznej finezji. Oszczędne, pół akustyczne show, którym z łatwością potwierdzili, jak dobrymi i solidnymi muzykami są, i jak umiejętnie potrafią na nowo rozpracować każdy swój utwór. Takiego przekroju nie dostalibyśmy chyba przy pełnowymiarowym koncercie NMA: Big Blue, Stranger, First Summer After, La Push, Turn Away, Dawn. Jedynie z pierwszej „wspólnej płyty obu muzyków, czyli „Eight”, usłyszeliśmy więcej, m.in. Wipeout czy zamykający set You Weren’t There. Krótko mówiąc: Sullivan i White wydrapali z piosenek NMA drugą warstwę, a ta okazała się być ukrytym skarbem. Świetny koncert.
Clan Of Xymox
Nie miałem większych oczekiwań wobec koncertu Clan Of Xymox. Nie widziałem ich dotąd na żywo, ale też do samej twórczości podchodziłem raczej bez emocji. Łódzki koncert tego nie zmienił, a nawet wydawał się być na swój sposób przewidywalny, także jeśli chodzi o temperaturę. Było więc i całkiem dobrze (Love Got Lost, No Tomorrow, X-Odus), i bliżej licealnych wzniesień (Your Kiss, Jasmine & Rose, Louise). Zespół ledwie kontaktuje się z publiką (zaczepne uśmiechy basistki się do końca nie liczą), choć na scenie stara się podkreślać dynamikę samych nagrań. Patrząc po twarzach grup wyznawców set spełnił swoją rolę, dla mnie jednak granie COfX jest za bardzo schematyczne, nawet, jeśli nie jest pozbawione urokliwej (czasem), gotyckiej teatralności.
The Wolfgang Press
Nie ukrywam, że tegoroczna edycja Soundedit stała pod znakiem The Wolfgang Press. Jedynego w tym roku koncertu po ich płytowym powrocie. Jeśli ktokolwiek spodziewał się na Soundedit przeglądu spod znaku „greatest”, szybko musiał jednak ostudzić oczekiwania. Nie było ich wprawdzie na scenie blisko 30 lat, ale tu trzeba było sprawdzić materiał z „2nd Shape” na żywo. Ten sprawdził się fantastycznie.
Mieliśmy więc odtworzony, w kolejności innej niż na płycie, prawie cały krążek (zabrakło jedynie 21st Century). O, jak dobrze smakował singlowy Sad Surfer! Dla połechtania spragnionego historii, ciasno stłoczonego tłumu (najbardziej liczny koncert tej edycji), trio schyliło się, na bis, po trzy numery z dwóch klasycznych płyt: „Standing Up Straight” (tu My Life) i „Bird Wood Cage”, z którego oprócz Raintime wybrzmieć musiało (musiało?) przebojowe Kansas.
Tym, co mogło w pewnym sensie zaskoczyć, była lekkość i dyspozycja Allena. Skoncentrowanego, opanowanego, z wyraźną potrzebą, by koncert wypadł od wejścia doskonale. Obok niego – wygrywający swoje nuty na elektryku, raczej statyczny Andrew Gray, oraz z podobną dynamiką obsługujący zestaw klawiszowy jego brat, Stephen. Mnie wystarczyło, bym wychodził z koncertu szczęśliwy i spełniony. Nie sądziłem, że przyjdzie mi jeszcze kiedyś stanąć pod sceną, na której zagrają The Wolfgang Press.
Juno Reactor
Tegoroczny festiwal Soundedit wieńczył jeszcze jeden teatr dla zmysłów, tym razem tak zblendowany, że trudno było nimi nadążyć. Na pierwszy rzut oka Juno Reactor pasowali może do tegorocznego zestawu jak pięść do oka, jednak w ich szaleństwie była metoda i wybór Juno jako zespołu zamknięcia, okazał się zaskakująco trafiony. Może po kunsztownych zagraniach (NMA, TWP) dekadencka impreza nam się po prostu należała? Na początku grupa skupiła się na albumie „Labyrinth” (obie części Conquistador), ale – choć to wydawało się niemożliwe – z każdym kolejnym utworem podkręcała i tak szaleńcze tempo. Dochodziła do tego feeria świateł i plemienny taniec, którym hipnotyzowali Wytwórnię (Dakota, Conga Fury). Z jednej strony ciężki i męczący spektakl, z drugiej, jeśli się w niego odpowiednio weszło, mógł porwać. Mnie niekoniecznie.
Tegoroczny Soundedit stał się historią. Celowo nie piszę, że do niej przeszedł, bo jednak jego organizatorzy każdego roku starają się dopisywać do niej kolejne rozdziały. W tym roku trochę dłuższe, bo paleta zaskoczeń od początku byłą szeroka. Bo dostaliśmy koncerty, które się (tak szybko, albo wcale) nie powtórzą. W zasadzie – edycja do edycji – Soundedit to łódzkie święto producentów i realizatorów dźwięków, wykonawców i ludzi, dla których świat muzyczny to więcej niż afisze i witryny. Pamiętać trzeba, że oprócz trzech dni z muzyką sceniczną, zawsze odbywają się liczne panele, spotkania czy warsztaty, które ubogacają naszą wiedzę o przemyśle muzycznym, z każdej jego perspektywy. Cieszę się, że znowu wyjechałem z Łodzi w poczuciu dużego zadowolenia. Każdemu taki stan polecam.
Mały PeeS: Rozmowy z ludźmi muzyki, przeprowadzane w przerwach między koncertami na zaimprowizowanej scence, ginęły w gwarze kuluarowych rozmów, obok kupujących płyty, w tle dyskusji kolejkowych albo w drodze do przewietrzenia. A chyba nie powinny.