Sziget Fesztival 2005, Budapeszt, 10-16 sierpnia

Sziget można pokochać albo znienawidzić. Wszystko zależy od tego, na co, na jak długo i na jakich zasadach przekraczamy granice budapeszteńskiej Wyspy. Jeśli przyjeżdżamy tam przede wszystkim DLA MUZYKI, nie możemy wyjechać rozczarowani. Musimy tylko przyjąć reguły, jakimi rządzi się Obudai, bo coraz trudniej jest powiedzieć, co tak naprawdę dzieje się tam „obok”, a co „przede wszystkim”.

DZIEŃ I

„Dzień Zero” poza zapełnianiem się wolnych miejsc namiotowych, przyniósł także pierwszy festiwalowy występ. Na Main Stage zagrali „Węgierscy Beatlesi” – Illes – dając jeden jedyny koncert z okazji 40-lecia działalności grupy. Nie zwykłem oglądać dinozaurów polskiego rocka, zatem i ten fenomen sobie odpuściłem.

Dzień pierwszy rozpoczął hiszpański skład Ska-P, zaraz po nim na scenie pojawiła się Morcheeba. Trzeci raz na Sziget, pierwszy nie w roli gwiazdy wieczoru (wczesna godzina i krótszy set) i pierwszy z nową wokalistką Daisy Martey (ex-Noonday Underground), która jedynie barwą głosu przypominała nieco Skye Edwards. Wszystkie te przemiany przedłożyły się na wejściu na skromniejsze powitanie. Dobrze, że nie na muzykę, choć i ta porywającą tym razem nie była. Cały set trwał nieco ponad godzinę i daleko mu było do barwności tego, co pamiętam sprzed dwóch lat. Drobna Daisy chyba nie do końca oswoiła się jeszcze z rolą nowej wokalistki Morcheeby, a i najcieplej przyjęto stare przeboje (The Rome Wasn’t Build In A Day i Otherwise), a z nowej – Wonders Never Case. Z “Antidote” było jeszcze żywiołowe Everybody Loves A Loser, Like A Military Coup i Lighten Up. „A to utwór z naszej pierwszej płyty, z czasów trip-hopu”. I był świetny Trigger Hippie, choć mało kto chyba pamięta jeszcze „tamte czasy” (to już 10 lat!). Kiedy zespół schodził ze sceny miałem mieszane uczucia, bo mimo poprawnego koncertu czegoś zabrakło. Uroku zmierzchu?

Tego wieczoru gwiazdą na Main Stage był niejaki Sean Paul, którego bezstratnie wymieniłem na Youssou N’ Doura. Senegalczyk dał na World Music Stage jeden z lepszych koncertów całej edycji. Jedenastoosobowy zespół muzyków towarzyszących pokazał, na czym polega prawdziwa sceniczna radość dzielenia się muzyką i ponadnarodowa edukacja na rzecz podniesienia świadomości problemów Afryki oraz spraw, z których sami Afrykańczycy są dumni. „I feel like a bird today” śpiewał Youssou w So Many Men, wprawdzie bez Neneh, ale “7 seconds…I’ll be waiting” i tak brzmiało wzruszająco. Było także Moor Ndaje oraz świetne Li Ma Weesu. W międzyczasie N’ Dour zaprosił na scenę dwoje muzyków z „sąsiedniej” Afro-Latin Stage, bawiących się teraz na jego koncercie, i razem odtańczyli (zapewne jakiś) afrykański taniec. Punktualnie o 23.00, przy burzy braw, Youssou N’ Dour wraz z zespołem zeszli ze sceny. Na Hammerworld Stage kończyli właśnie grać Obituary, a ja pierwszy dzień zakończyłem w Theatre and Dance Tent, na niezwykłym przedstawieniu w ramach północnych pokazów, pt. Undertow (reż. Juha Vanhakartano), południowo-australijskiej grupy teatralnej. Naprawdę pouczająca tragikomedia o przypadkowym spotkaniu na plaży odmiennych kulturowo osób z ich sposobami na życie. Do odwołań i przemyśleń na dobranoc.

DZIEŃ II

Jeden z dwóch słabszych muzycznie dni na Wyspie, jeśli odwołam się tylko do własnego planu dnia. O godz. 18, dla zaspokojenia ciekawości, obejrzałem fragment koncertu Natalie Imbruglia. Niczego złego nie można mu zarzucić poza tym, że sama Natalie wybitnie piosenkarką festiwalową nie jest, choć dobrze czuje się ze statusem gwiazdy (podobno dała się we znaki dziennikarzom na konferencji prasowej). Jej koncert to przede wszystkim pozbawiony barw i emocji przegląd mniej lub bardziej znanych utworów (Counting Down The Days, Big Mistake, Wishing I Was There), bo o prawdziwym przeboju możemy mówić tylko w przypadku Torn, choć i ten niknął w nijakości. Po Australijce na scenie pojawiła się uwielbiana na Węgrzech Anima Sound System (zrobiło się tanecznie), po nich – największa gwiazda drugiego wieczoru – brytyjski Underworld, któregomuzycy dla odmiany zakazali fotoreporterom robienia zdjęć z fleszem („zastąpili” je światłami). Kolejne występy obejrzane kątem oka. Na World Music Stage trwała całkiem fajna zabawa przy muzyce Baaby Maala (gdzie ochoczo przystanąłem), a w namiocie Hammerworld grali tego wieczoru weterani z Accept.

O godz. 23 zgłosiłem się po raz pierwszy przy Wan2 Stage, tego roku wyjątkowo słabo obsadzonej gośćmi z zagranicy. Jedni z nich, The (International) Noise Conspiracy, mieli być gwiazdą wieczoru. Rzeczywiście, namiot napęczniał długo przed koncertem, który opóźnił się dodatkowo prawie 30 minut. Kiedy wreszcie pięciu Szwedów zagrało pierwsze dźwięki A Northwest Passage – zawrzało. I tak było (pewnie) przez cały, głośny i słabo nagłośniony występ. Kilka pierwszych kawałków i trzeba było wybiec do namiotu Klubradio Jazz Stage, w którym występował Krzysztof Ścierański. Opuściłem wcześniejszy występ jego Trio, ale węgiersko-niemiecko-amerykańsko-polskiej sesji z The 9.30 Collective nie chciałem stracić. Jazzowy namiot, ze względu na nie-taneczny charakter, rzadko przyciągał liczną widownię. Ten koncert cieszył się jednak sporym zainteresowaniem, a Ścierański wystąpił z towarzyszeniem m.in. Desney Baileya, Nagy Janosa i Zsomiego, przy wsparciu żeńskich wokali. Przyjemnie i dumnie było usiąść, i posłuchać tego wieczoru mistrzowskich, jazzowych dźwięków z polskim akcentem.

DZIEŃ III

Najpierw informacja o odwołaniu koncertu The Game, która – choć dla mnie obojętna – była o tyle niezrozumiała, że organizatorzy znali sprawę tydzień wcześniej. Współczuć tym, którzy zjawili się tu wyłącznie dla tego czarnoskórego rapera. Na Main Stage trafili dzięki temu Francuzi z Louise Attaque, i to na godzinę przewidzianą dla… The Brand New Heavies. Bo ten dzień przyniósł strajk w brytyjskich liniach lotniczych, przez co niektórzy artyści cudem dotarli do Budapesztu, gubiąc na lotniskach bagaże, by stać na koniec w ogromnych korkach w okolicach Wyspy. Nie inaczej było z The BNH, którzy spóźnili się na i tak przełożony już o 1,5 godziny koncert.

Dzień na głównej scenie rozpoczęli jednak The Wailers, legendarni Jamajczycy kojarzeni prawie wyłącznie z Bobem Marleyem. Nie trudno odgadnąć, że „największe z największych” z dokonań Marleya wypełniły istotną część koncertu. Słowo o Louise Attaque: nie sprawdzili się w roli gwiazdy; może przez zaskoczenie, a może po prostu dlatego, że takie miano, nie licząc popularności we Francji (debiutancki krążek znalazł tam ponad 2 mln nabywców), jest po prostu na wyrost. Dla kogoś nieobytego z ich muzyką, popularne pod Łukiem Tryumfalnym J’t’emmčne au vent, Amours czy Les nuit parisiennes, brzmią nudnie. Za to The BNH, nawet z przebudowanym składem, zapowiadali się nieźle. Na początek Nicole Russo (to już chyba czwarta wokalistka grupy) przeprosiła za swój nieestradowy wygląd (część bagaży przepadła gdzieś na lotnisku). Po tych słowach zaczęło się Brother Sister, i na tym albumie zespół w większości oparł cały występ. Było Dream On Dreamer, Shelter, BNH i Midnight At The Oasis. Z „All About The Funk” – Boogie, Surrender i Waste My Time. Całość zamknęła się w niecałych 50 minutach, choć grupa mogła dla siebie zabrać jeszcze parę minut z czasu, jaki pozostał do Basement Jaxx. Szkoda, bo rozkręcała się naprawdę syta funkowa uczta, na którą ściągnęło wielu, zawiedzionych teraz, Wyspiarzy.

Spotkałem się z opinią, że najlepszy koncert w tegorocznej edycji festiwalu dali właśnie Basement Jaxx (byli też na Sziget 2004). Wiem (i widziałem po tłumie), że wyczekiwano występu Brytyjczyków, choć ja zrezygnowałem z niego po 20 minutach na rzecz dobrze zapowiadających się Belgów z Zap Mama, występ których opuściłem po kolejnych 15. Połączenie folku i gospel w wersji acapella niestety szybko nużyło. To był słaby dzień, a ja na dodatek zapomniałem o norweskim Turbonegro (Wan2). Za to jego zwieńczeniem był – tradycyjnie – Theatre and Dance Tent, w którym tej nocy prezentowano kubańskie przedstawienie Danza Combinatoria, łączące w sobie taniec współczesny, kubański folklor oraz tańce typu cha cha, rumba, guaguanco i mambo.

DZIEŃ IV

Tego się można było spodziewać. Pierwsza wizyta grupy Korn w Budapeszcie poruszyła wszystkie Dzieci Kukurydzy. Wyspa zamieniła się w istne „kornowisko”, a wszystko to przypominało dzień Slayera przed dwoma laty tu, na Sziget. Przypominało, bo tym razem wyspa zamieniła się w gąbkę, sączącą nieskończenie prący tłum, który tuż po koncercie węgierskiej Tankcsapdy wypełnił nie tylko plac przed Main Stage, ale i boczne aleje, knajpy i każdy wolny kawałek przestrzeni, na której można by położyć suchą stopę. Ja swoją wcisnąłem mniej więcej w piąty rząd pod sceną i tam cierpliwie, podduszany, czekałem na 21:30.

Tłum gęstniał i zagęszczał powietrze. Kurczył się grunt pod nogami. O wyznaczonym czasie jeden z organizatorów przekazał nam informację w rodzimym języku, dodając na końcu „kurvosz”, co musiało oznaczać problemy. I opóźnienie. Nie było inaczej; pierwsze dźwięki Here To Stay zabrzmiały dopiero o 21:45, i „odchudzony” do czterech muzyków Korn pojawił się przed wygłodniałym tłumem. Niemal w tej samej minucie pod sceną zaczął się horror, połączony z muzycznym dramatem. Najpierw to, co pozamuzyczne: przewalający się falami tłum, ludzie pływający nad głowami i tratowani na ziemi, latające butelki, mdlejący i wymiotujący (po wcześniejszym przepiciu) „fani”. Przy drugim Twist zacząłem wycofywać się do tyłu, by bezpiecznie przeżyć koncert, ale wszędzie sytuacja wyglądała podobnie. Uszedłem może dziesięć metrów, poruszając się w rytm falującego tłumu. Przy Got The Life stałem już o własnych siłach, ale wtedy zespół zszedł ze sceny. Wokal Davisa był ledwie słyszalny zza ściany przesterowanego basu, i była to druga tego wieczoru potworność. Było jasne, że przerwa techniczna zerwie jeszcze bardziej cały występ; żal, że awarii nieubłaganie zbliżającej się godziny 23:00 nie mogliśmy się spodziewać. Zadziwiająca była przy tym wszystkim bierność tłumu, który martwo reagował na całą sytuację; jak się później okazało – była to tradycyjna reakcja festiwalowej publiczności, która pomiędzy kolejnymi utworami po prostu…się wycisza. A ja czekałem na aplauz i zaakceptowanie, i przez myśl przebiegło mi, że już nie wrócą, że dla tak marnej widowni zwyczajnie nie będzie im się chciało kontynuować przedstawienia.

Koszmar trwał niecałe 10 minut i do 23:00 już nic pozamuzycznego się nie wydarzyło. Za to muzycznie? Kolejno: A.D.I.D.A.S., Falling Away From Me, Did My Time i Shots And Ladders, z końcówką Metallikowego One. Nie zabrakło pełnego Another Brick In The Wall, z Blind cofnęliśmy się do pierwszego krążka zespołu, a po nim wysłuchaliśmy premierowego Hypocrite (w katowickim Spodku utworów z nadchodzącej płyty zagrali więcej). Już wiadomo, że nowa płyta szykuje się całkiem niezła i chyba trochę zaskakująca.

Na koniec wieczoru Jonathan, dziękując i zapowiadając się na przyszłość, poprosił jeszcze tylko o wyciągnięcie w górze zbiorowego palca środkowego, po czym rozpoczął Y’all Want A Single. Odkrzyknęliśmy zgodnie: „F#*k That!” i ostatnie pięć minut zeszło nam zgodnie na wspólnym przeklinaniu. I tylko szkoda było technicznych przerw, przez które cały koncert skurczył się do niecałych 70 minut. Choć i tyle wystarczy, by nakarmić Dzieci Kukurydzy.

Jak wspomniałem, przed Kornem wystąpili węgierscy rockmeni z Tankcsapdy, a ja żałowałem, że nie dane mi było uczestniczyć w występie Oi Va Voi na scenie z muzyką świata. Nie przy Kornie i nie na Festiwalu Wyrzeczeń. Przed północą na scenie metalowej gościli Finowie z Sentenced, za to ja pierwszy raz trafiłem na Bahia Stage, na późny (zaplanowany na 0.30) występ polskiego Robotobiboka. Czekając, posłuchałem węgierskiego składu avant-jazzowego Pop Ivan, którego koncert w wyniku dobrej zabawy zgromadzonej publiki nieco się przedłużył. Potem czekała nas zmiana sprzętu, dostrajanie, i koncert Robota zaczął się dopiero po 1.00 w nocy. Jakże odmienny, w zestawieniu z poprzedzającym, gatunkowo był to koncert! Niesamowite dźwięki, niełatwe o tej porze do przyswojenia, przeszywały namiot swoimi cięciami, a wszystkiemu przyklaskiwała (choć nie tylko ona) dość liczna grupa Polaków. A przynajmniej najliczniejsza, jaką udało mi dotąd się spotkać w jednym miejscu na Sziget. Chłopcy skończyli grać chwilę po 2 w nocy, dając nam również bis, na jaki wszyscy tej nocy zasłużyliśmy.

DZIEŃ V

Dzień wcześniej Korn rozpoczęli dla mnie ciąg muzycznych wydarzeń, jakie przekonały mnie do powrotu na Sziget. O 16.30 na głównej scenie pojawili się Toy Dolls, którzy podobno tym koncertem mieli zakończyć karierę. Chwila skakania na dzień dobry, jednak siły szykowałem specjalnie na godzinę 18.00, zajmując obowiązkowo miejsce pod samą sceną. Nie było to specjalnie trudne, zważywszy na porę i popularność tego zespołu, ale jak się po wszystkim okazało – cholernie było warto.

Niespecjalny to widok, niczym z czerwono dywanowych imprez w Hollywood, gdy tłum fotografów strzela w muzyków fleszami. Tłum fotoreporterów, którego nie widział chyba dotąd żaden artysta na festiwalu. Spęd, jakiego mogłaby pozazdrościć niejedna gwiazda filmowa lub telewizyjna. Właśnie – „filmowa”, bo to pierwsze słowo, jakie wielu ciśnie się na usta po takiej zapowiedzi: „Przed Wami Juliette Lewis!” Pierwsze, choć niedługo pewnie nieaktualne, bo już nie jedyne. Powitajmy Juliette and The Licks!

Trudno powiedzieć, czy początkowo zauważalny brak szacunku dla muzyki, z czasem się zmienił. Lewis przyjechała na Sziget w roli rockowej wokalistki, nie aktorki. Drapieżna i prowokująca, więc na swój sposób bliska filmowym rolom, tym razem eksponowała przede wszystkim walory wokalne, choć przy takiej charyzmie i muzycznym wyczuciu trudno mówić o nagłym zaniku scenicznego (artystycznego) instynktu i wyrachowania, co było widać. To sama Ona, a muzyka całego zespołu? Stylistyczne odwołania do Patti Smith, MC5 czy Blondie nasuwają się same, choć odniesień można by wskazać więcej. Lecz w ich przypadku nie jest to zarzut, bo takie inspiracje, a nie proste i nieprzemyślane naśladownictwo powodują, że muzyka, miast przegrywać, sama się broni. I budapeszteński występ to udowodnił.

Koncert rozpoczął się od genialnego Shelter Your Needs, by toczyć się później w oparciu o scenariusz dwóch, jak dotąd jedynych, wydawnictw grupy: EP „Like A Bolt Of Lightening” i długogrającej płyty „You’re Speaking My Language”. Największe wrażenia? Mój osobisty faworyt I Never Got To Tell You What I Wanted oraz My Fathers Daughter i Got Love To Kill (tu odzywa się Blondie!). Bardzo dobrze zabrzmiał 20year Old Lover oraz spokojniejsze utwory – Long Road Out Of Here czy This I Know. Mogliśmy też sprawdzić, jak J&TL czują się w obcym repertuarze, i to w Search And Destroy samego Iggy Popa. Na koniec wybrzmiał singlowy You’re Speaking My Language, choć prawdziwy finał nastąpił dopiero niespodziewanym stage–divingiem samej Juliette; zakazanym dla publiczności, ale czy dla artystów? Tym razem to mało istotne, bo do dziś chodzę z podniesionym czołem, mówiąc: nosiłem na rękach Juliette Lewis.

Co lepszego może spotkać człowieka po takich wrażeniach? O 18.45 na World Stage wystąpili Tinariwen, znani i cenieni w kręgach muzyki etnicznej, wielokrotnie nagradzani. Na Sziget grali przede wszystkim utwory z ostatniego albumu Amassakoul. Mimo, że koncert trwał tylko około godziny, swoim jednostajnym rytmem skutecznie kołysał. Ich repertuar poznałem świeżo przed przyjazdem tutaj, więc to, co płynęło do nas ze sceny, nie było mi obce. No, może za wyjątkiem powtarzanego bez końca „Welcome to the desert”. A może nie uczestniczyłem w pełni w tym wydarzeniu?

Franz Ferdinand, dla których między innymi przyjechałem, podzielając opinie nt. zespołu, który w 2004 roku wydał jedną z najczęściej triumfujących w podsumowaniach płyt. Szkoci, którzy praktycznie niczym nowym na nowo odkryli oblicze rock’n’rolla, mimo niedługiego życia muzycznego do Budapesztu ściągnęli za sobą tłumy (wśród nich można było dopatrzeć się rodzin z dziećmi!), mające przekonać się, co ma do powiedzenia na żywo fantastyczna czwórka z Glasgow.

Koncert rozpoczął Michael, a zaraz po nim otworzono puszkę z napisem „You Could Have It So Much Better”. Jako pierwsze Evil And A Heathen. Za plecami muzyków rozciągały się cztery płótna,które albo tworzyły napis Franz Ferdinand, przedstawiały czarno-białe postaci muzyków, albo składały się w okładkę nowej płyty.

„To piosenka o naszej znajomej” – Jacqueline, po niej Auf Achse, i znów z nowego krążka This Boy. Koncert nie zwalniał tempa, ale tak żywa jest właśnie muzyka FF, w swej scenicznej przebojowości i bigbeatowych popisach muzyków (głównie Alexa). Jeśli mówimy o kulminacji, za taką umownie można by przyjąć Take Me Out, choć obok mnie najczęściej domagano się This Fire. FF grali naprzemiennie z obu krążków, a publiczność nie przestawała tańczyć i skakać. Mimo organizacyjnego zakazu „pływania”, nieprzestrzeganie którego groziło wydaleniem z muzycznej wyspy, praktyki te były na porządku dziennym. Na koniec regularnego setu usłyszeliśmy Darts Of Pleasure, odśpiewując wspólnie „Ich heiße Superphantastisch!” (tysiące Niemców miało swoje 5 minut), i wśród ogłuszających owacji zespół zszedł na przerwę, po której wcisnęli nam jeszcze trójset, zamykając koncert wywoływanym This Fire. „This fire is out of control!”. Teraz już „was”.

Tego wieczoru zmuszony byłem zrezygnować z koncertu kwartetu Tomasza Szukalskiego (Jazz Stage), szwedzkiego Hellacopters i Mory’ego Kante, którego Yeke Yeke na World Music Stage musiało poruszyć tłum. Choć zapewne nie tylko. O północy próbowałem się wcisnąć na przedstawienie taneczne pt. „The Sweetest Embrace”, co udało się połowicznie: miałem tylko pół sceny w zasięgu wzroku.

DZIEŃ VI

Przedostatni dzień festiwalu, atrakcyjnością bliźniaczy z poprzednim.Na niebo nad wyspą po raz pierwszy nadciągnęło tak dużo deszczowych chmur, które w każdej innej okoliczności przyrody po dniach upału przyniosłyby ulgę. Ale nie w dzień, w którym na Main Stage miał wystąpić Nick Cave z The Bad Seeds. Choć, co wielkiego musiałoby się wydarzyć, by zakłócić taki wieczór?

To jednak dopiero późna pora, a wszystko rozpoczęło się, jak zwykle, o 16.30. Na scenie oczekiwaliśmy odrodzonej w 2000 roku legendy awangardowego industrialu – Skinny Puppy. Grupa, która choć trochę zapomniana, wciąż zjawiskowa i mająca wiele do powiedzenia o niezmiennych problemach współczesnego, zindustrializowanego i krwiożerczego w swej konsumpcji świata. A najlepszym tego świadectwem były obrazy przewijające się przez ustawione po obu stronach sceny telebimy; rządził na nich niepokój o ekologiczną zagładę Ziemi, w tle łopotała flaga USA, „triumfowały” wojny i konflikty, eksponowano mordy, tortury i drastyczne doświadczenia ludzkości z XX i już XXI wieku. W roli głównej „wystąpił” George W. Bush i inni możni tego świata, lecz całość nie miała nic wspólnego z pokojowym przesłaniem organizatorów LiveAid. Tu, na scenie, rządził Kevin Ogilvie, lepiej znany jako Nivek Ogre, Kevin Crompton, czyli cEwin Key oraz William Morrison.

Jednak obrazy to jedno, muzyka–drugie, a sceniczny image Ogre’a, przyodzianego w zakrwawioną skórę zmasakrowanego zwierzęcia – trzecie. Wyjątkowo sugestywny to przekaz. W jednej chwili, w głosie sprzeciwu przeciw globalnemu zbrojeniu i wojnom, na scenę wkracza dwóch prezydentów Bushów w przebraniach talibów, po to by poderżnąć gardło wokaliście, a po tym ataku oddać się niewysublimowanemu aktowi miłości francuskiej. Gorszący teatr, czy widowiskowa obsceniczność? Innym razem Ogre trzyma w ręku zamiast mikrofonu pistolet dystrybutora paliwowego lub macha maczetą, by dalej nałożyć żołnierski hełm przebity krucyfiksem lub popełnić sceniczne samobójstwo. Nie ma wątpliwości, że Skinny Puppy to wciąż żywy, artystycznie zaangażowany protest przeciw wszelkim zagrożeniom ze strony człowieka, choć tym razem obyło się bez krojenia na żywo zwierząt.

Coś o muzyce, bo ta była jednak najważniejsza. „These barriers disintegrating put forth fall bait the hook blind envy makes me crawl, all these familiar faces crack corner smile memories build around me smash down by denial” – jako intro Rain, po nim z genialnego “Too Dark Park” Tormentor, z którego później zagrali także Spasmolytic. Z ostatniego „The Greater Wrong Of The Roght” Puppy wydobyli I’mmortal i Pro-Test, złote dla zespołu lata 80. przypomnieli w Curcible z “The Process”, God’s Gift z “Mind The Perpetual Intercourse” oraz VX Gas Attack z “VivisectVI”. Ucieszyła mnie tak szeroka reprezentacja “Rabies” (Worlock, Hexonxonx i Tin Omen). Jeszcze Deep Down Trauma Hounds i prawie na zakończenie Hardset Head. Bo na sam koniec prawdziwy dynamit: z debiutu „Remission EP” – Smothered Hope.

To był bardzo dobry, mocny koncert, choć oderwany od pory dnia, na jaką przypadł (jedynie pogoda spisała się jak należy i niebo zaszło ciemnymi chmurami). Podczas występu tłum przed główną sceną stopniowo gęstniał, głównie przypadkowymi gapiami, bo rząd wyznawców SP, choć nie tak okazały, niezmiennie okupował miejsce pod sceną. Dla większości, sceniczne zachowanie Ogre’a było czymś nowym, skrajnie ekscentrycznym, awangardowym. Dla mnie nie ma wątpliwości, że Skinny Puppy AD 2005 to wciąż fascynujący kawał cięższego w odbiorze avant-industrialu, nawiązującego jeszcze do pionierów spod znaku choćby Throbbing Gristle czy Suicide. Choć dla tych tłumów przewijających się przez festiwalowy grunt korzenie tkwią pewnie w Marilyn Mansonie. Niesłusznie.

Punktualnie o 18.00 na Głównej Scenie pojawił się Roots Manuva, dając nieco ponad godzinny występ, który wypełniły najbardziej chyba znane kawałki, takie jak Awfully Deep, Too Cold i Mind 2 Motion. Na WMS publiczność zagrzewali folkowi Oysterband, choć bardziej interesujący był występujący po nich Woven Hand. Ten amerykański bard (naprawdę nazywa się David Eugene Edwards), porównywany chociażby z Tomem Waitsem, dał tego wieczoru arcyciekawy, akustyczny koncert. Było lirycznie, raczej smutno, ale też prawdziwie. Niestety, nie doczekałem jego końca, gdyż trzeba było zająć najdogodniejsze miejsce przed Main Stage, na której stanąć miał facet, dla którego się tutaj znalazłem. Z zespołem (oczywiście).

Pojawili się właściwie bez opóźnień, parę minut po 21:30, i od początku czuło się, że to może być najlepszy koncert całego Sziget. Nick Cave & The Bad Seeds to zjawisko samo w sobie, a w Budapeszcie było to zjawisko bliższe dawnym latom starego, szalonego Australijczyka i kumpli, oddalone nieco od wyciszonych i pięknych zarazem spektakli muzycznych. Dzikie Get Ready For Love na początek nie dziwiło. Podobnie drugie, z rażącą siłą uderzające Red Right Hand, z jak zwykle improwizowanym czasami tekstem. Przy takiej mocnej introdukcji Nature Boy zabrzmiał nieco bezbarwnie i można było żałować, że na żywo ten utwór nie porywa. To, co działo się już do końca koncertu można za to opowiedzieć na jednym oddechu.

„This is a song about big rain,…this is not a song about big rain, this is a song about big ship! My fuckin’ set list is different than his fuckin set list!” Nie po raz ostatni tego wieczoru muzyczny program Cave’a różnił się od tego w rękach reszty zespołu. Ta zabawna sytuacja powtórzyła się jeszcze przy „song about weeping” i „song about breathless”. Cave świetnie bawił się powstałym w ten sposób zamieszaniem. „Song about rain” pojawiła się jak zawsze pod postacią doskonałego Tupelo. Tym razem, usiadłszy przy pianinie Cave zaintonował jednak The Ship Song, i był to jeden z niewielu spokojnych momentów. Zaskoczyło urzekające Come Into My Sleep z singlowego Into My Arms, wgniotły bez reszty zupełnie nieprzewidywalne Deanna i The Mercy Seat, choć ten drugi w wersji skróconej. Trochę zaskoczyło mnie lekkie i statyczne przyjęcie przez publikę takich milowych młotów z dyskografii NC&TBS, ale festiwale mają to do siebie, że skupiają tysiące przypadkowych ludzi, dla których Nick Cave to w najlepszym razie piosenkarz towarzyszący Kylie Minogue.

Za to sam mistrz wił się po scenie między swoim zespołem; tańcząc wierzgał nogami, zaciekle machał rękoma, czasem dopingował pięcioosobowy chórek, krzyczał do mikrofonu i co raz spluwał przed siebie (wprost na ochroniarzy). Nie liczyłem mu, ale wypalił chyba jedynie 4 papierosy. Ascetycznie! W szaleństwie, oprócz Micka Harveya, dzielnie wspierali go pozostali członkowie Bad Seeds. A ja zdzierałem gardło przy Weeping Song, podczas którego odczuwa się teraz brak Blixy.

Z ostatniej produkcji Cave’a i spółki w Budapeszcie wybrzmiało to, co szybkie lub agresywne (Hidding All Away, There She Goes…, Supernaturally). Z zamkniętymi oczami wysłuchałem O Children, i to nie jako zwieńczenie wieczornego występu. Wprawdzie zespół zszedł ze sceny kilka minut przed 23, nikt nie miał wątpliwości, że jeszcze nań wrócą (mimo, że Main Stage powinna o tej porze pustoszeć). Nie trwało to dłużej niż 5 minut owacji i nawoływań. Organizatorzy byli wyraźnie bezradni, gdy, oprócz Messiah Ward, Nick Cave uraczył nas wyjątkowo krwawą i rozbudowaną opowieścią o Stagger Lee, której bohater na pożegnanie pakuje kulkę w łeb samemu Szatanowi. Nie jeden raz.

Tak zakończył się ten niesamowity spektakl (23:10), a ja z taką kulą w głowie chodziłem jeszcze pół nocy po wyspie. A może i dłużej.

Po takim koncercie trudno było zresztą znaleźć sobie właściwe miejsce na wciąż roztańczonym o tej porze festiwalu. Noc to pora przybyłych tam głównie ze względu na imprezy Niemców i Francuzów (w tym roku najliczniejsze nacje). Krótkie spojrzenie na Wan2 Stage, gdzie rozlokowali się Amerykanie z Fishbone, a później pierwsza wizyta na Blues Stage. Tam rozpoczął się właśnie koncert zwanej Czarnym Diamentem Sharrie Williams z zespołem The Wiseguys.

DZIEŃ VII

Dzień pożegnania z festiwalem. Jeszcze jedno przejście przez wszystkie sceny Wyspy, miejsca opuszczone, i pierwsze próby całościowego podsumowania, na świeżo, tego co jeszcze było moim udziałem. A także ostatnie koncerty, bo przecież festiwal jeszcze się nie zakończył.

Na „początek” niemiecki Beatsteaks, znany także w Polsce po ostatnich występach na Woodstocku, który swoim melodyjnym punk-rockowym występem porwał niejednego. Mnie mniej, choć cieszyłem się, że koncert wypełniły głównie utwory ze „Smack Smash”, by wymienić tylko Hello Joe, Big Attack, Ain’t Complaining czy Hand In Hand. Bo to zupełnie przyzwoite jej fragmenty. Po Beatsteaks na scenę wkroczyli niegrzeczni chłopcy ze Szwecji – The Hives, ubrani w tradycyjne czarno-białe garniaki. I dalej było dynamicznie, i szybko, i szybko… Na koncert ostatnich z zaplanowanych tego dnia, Good Charlotte, już nie zostałem. Patrząc na imponujące skądinąd tłumy, przeważnie nastoletnich fanów przybyłych tego dnia na Sziget tylko dla nich, nie było wątpliwości, kto jest odbiorcą ich muzyki. Nie ja.

Cofając się jednak w czasie. Ten dzień na Scenie Świata otwierał polski zespół Tołhaje. Słaba frekwencja na przedpolu była jednak odzwierciedleniem mało atrakcyjnego występu Polaków (zdecydowanie najsłabszego ze wszystkich rodzimych akcentów), którzy doczekali się wprawdzie bisu, ale był on zasługą przede wszystkim obecnej tam grupy rodaków. Za mało zabawy, za dużo niewyraźnego przekazu (także językowego), za mało prawdziwego, folkowego grania.

Zupełnie inaczej przebiegał występ Manuela Guajiro Mirabala, legendarnego kubańskiego trębacza z Buena Vista Social Club. Co roku jeden z członków BVSC odwiedza węgierski festiwal; w tym niemal zbiegło się to ze śmiercią bodaj najsłynniejszego jej członka – Ibrahima Ferrery (na Sziget w 2003). W przewadze instrumentalny, tegoroczny występ spod znaku Buena Visty był niesamowitym popisem kilkunastu genialnych kubańskich wirtuozów, spośród których najsilniej wyzierała na nas hipnotyczna trąbka MG Mirabala.

I na tym koncercie mój Sziget AD 2005 się zakończył. Zmęczony tygodniem „wyspowania” marzyłem teraz o podróży powrotnej do kraju w nieprzepełnionych jeszcze pociągach, o gorącej oczyszczającej kąpieli, o chwilowym wyciszeniu nieustającej w głowie kakofonii przeróżnych dźwięków, od których nie sposób przez tydzień się uwolnić. Bo, będąc tam, na budapeszteńskiej Wyspie, kto by tego naprawdę chciał?

LOADING