Chociaż jesteśmy z tego samego pokolenia, chociaż dorastałam na koncertach i najbliższych przyjaciół poznałam właśnie tam, to prawie zawsze były to koncerty strzeżone, z karetką i ratownikami medycznymi czekającymi przy wejściu. Ominął mnie PRL i czasy, gdy 28-letni Grzegorz Markowski śpiewał „Chcemy bić ZOMO”. Zaczęłam chodzić na koncerty, gdy zbuntowane za młodu rockowe i punkowe zespoły były już statecznymi i spokojnymi grupami – z muzykami po pięćdziesiątce, choć wciąż z najwyższą jakością wykonywanej muzyki.
THIRD EYE
Na twórczość THIRD EYE nie można patrzeć przez stereotypy. Gdy zagłębiamy się w ich sylwetki, kim właściwie są, na pierwszy plan wybija się to co najgorsze: groźni, wulgarni, przeklinający i śpiewający o narkotykach. „Nie miłe chłopaki, tylko z aparycji chamy” – określa siebie i swoich przyjaciół w jednym z utworów Yann. Być może wiele osób w dobie pato-rapu automatycznie przypisuje ich do tego gatunku. Nie można się bardziej pomylić. Prawdziwy sens ich piosenek usłyszymy dopiero, gdy pokonamy swoje uprzedzenia. Po wsłuchaniu się lepiej w tekst, który jest między przekleństwami, po przypomnieniu sobie, że to przecież punk i rock, gatunki które z zasady mają być brudne i niegrzeczne, wtedy możemy usłyszeć naprawdę wrażliwych chłopaków, śpiewających po prostu o swojej codzienności. O tym co ich boli, co cieszy, a co wkurza. Jak wygląda ich wymarzona przyszłość, co przeżyli, jak martwią się o swoich bliskich i jak mimo cholernie trudnych przeciwności losu starają się dzielnie iść do przodu.
To właśnie był ten czynnik, który spowodował, że zdecydowałam się wyjść ze swojej strefy komfortu „bezpiecznych koncertów” i zanurzyć w jednej z krakowskich piwnic, poznając zupełnie nową dla mnie perspektywę, choć echem odbijały się w mojej głowie zasłyszane plotki, że jeden klub nie zgodził się kiedyś na koncert innego członka THIRD EYE, uznając jego występ za zbyt niebezpieczny…
Wchodzę do Alchemii chwilę przed godziną 20:00. Stare drewniane drzwi i wąskie schody przywodzą na myśl przejście do innego, tajemniczego świata. I trochę tak jest. Nad nami turyści przechadzają się w spokoju wieczornym Kazimierzem lub dopijają kawę w malowniczych kawiarniach. Pod nimi, w zaciemnionym i trochę zadymionym pomieszczeniu, młodzi ludzie wykrzykują swoje emocje. Taki dualizm Krakowa.
PRETENSJE
Pretensje to Benjamin Bojanek (!Ben) – główny wokal i gitara, Kacper Skwara na perkusji oraz Miłosz Ostropolski na basie. Będą nie tylko supportować Yanna, ale również towarzyszyć mu na scenie, grając muzykę na żywo. Niby nic specjalnego, ale nieczęsto zdarza się, że młodzi raperzy zagrają koncert z całym zespołem na scenie, co jest dowodem szacunku zarówno do muzyki, jak i do jej odbiorców.
Przysłuchuję się przedkoncertowym dyskusjom. Jedni planują, które piosenki Yanna będą śpiewać najgłośniej (przeważa Puls), inni obliczają, czy liczba uczestniczących zgadza się z deklaracjami obecności na Facebooku. Część jest wręcz oburzona, jak mało osób było w social mediach zainteresowanych wydarzeniem. Kilka osób w koszulkach z napisem Pretensje czeka już pod sceną, co budzi moją ciekawość, bo byłam pewna, że wieczór zdominuje Yann. Pretensje zaczynają grać i… zaczyna się zabawa.
Koncertowa rzeczywistość jest o tyle brutalna, że niestety rzadko zdarza się, aby zespół, który ma za zadanie rozgrzać publiczność, faktycznie to robił. Wiele osób ignoruje supporty (mnie też się to zdarzyło), jednak cieszę się, że nie ominął mnie występ Pretensji.
Przede wszystkim: są naturalni i autentyczni. Na PKS (Przeglądzie Kapel Studenckich) mogłam obserwować, jak niektóre, początkujące rockowe zespoły bawią się w specyficzne show, jakby nie był to ich debiut, a sam szczyt kariery. U Pretensji tego nie ma. Choć dopiero wydali debiutancki album „Pretensje Macieje?”, bije od nich pokora i skromność. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, była (świadoma lub nie) stylowa inspiracja legendami. Głównego wokalistę, czyli !Bena określiłabym mieszanką Kurta Cobaina i Slasha, ze względu na kręcone blond loki które praktycznie przez cały występ zasłaniały jego twarz. Ale gdy u całej trójki zauważyłam podobieństwo do stylu Nirvany zrozumiałam, że to nie jest celowa inspiracja. Że nie patrzę na muzyków, którzy próbują kogoś udawać, ale którzy tak dobrze czują gatunek, że duch grunge’u wytwarza się u nich naturalnie i odpowiada za swobodny i luźny sposób śpiewania, emocjonalne krzyki (jak w rewelacyjnym utworze Błękit), czy świetny kontakt z publicznością. Grupa obrała naprawdę interesujący kierunek twórczości i jestem bardzo ciekawa, jak ta droga będzie wyglądała dalej, i dokąd ich zaprowadzi.
Kontakt z publicznością zasługuje na szczególną uwagę, bo Pretensje w pewnym sensie włączyły ją do występu. Muzycy podeszli do nas nie jak do słuchaczy i odbiorców odgrywanego przez nich przedstawienia, ale jak do swoich znajomych, będących częścią wspólnej zabawy. Połączenie takiego podejścia z naprawdę dobrą muzyką wywołało pogo, które zaczęło się przy pierwszej piosence, a skończyło po ostatniej. I nawet gdy z powodu nagłośnienia tylne rzędy nie do końca rozumiały teksty poszczególnych utworów, w żaden sposób nie psuło to zabawy, bo sama muzyka była wyśmienita.
Koncert Pretensji trwał około godziny. W przerwie miałam okazję lepiej przyjrzeć się publice, a był to prawdziwy przekrój stylów, charakterów i subkultur, co pokazało, że muzyka jest tworem od ludzi dla ludzi. Gotyckie pary, dziewczyny ubrane na styl klubowy, młodzi mężczyźni w dresach i czapeczkach z daszkiem, klasyczni metale czy fani zespołu Pearl Jam (patrząc po koszulkach). Taki sam rozstrzał wiekowy.
YANN
Kiedy na scenę wchodzi Yann, ludzi jest już znacznie więcej, wypełniają prawie całą Alchemię. Yannowi towarzyszą Waar i Eter (zwany też Aetherboy1’em). Z tłumu rozlegają się okrzyki „Gdzie jest Gabriel Harmes?”, ale on także się pojawi, przy późniejszych utworach. Chłopcy zaczynają od razu z grubej rury, bardzo energicznym utworem Ślady. Z miejsca podrywają publikę i po raz drugi tego wieczoru rozpoczyna się nieustanne pogo. W pewnym momencie, ku zaskoczeniu niektórych, na scenie pojawia się Zdechły Osa. Świadomy swojej popularności nie pozwala jednak, by uwaga skupiła się na nim i nie śpiewa ani jednego kawałka, nawet tych, które na płycie wykonuje wspólnie z Yannem. Zamiast tego skacze trochę po scenie, wykonuje swój ikoniczny taniec, przytula kolegów, a na koniec skanduje do mikrofonu wspólnie z publiką THIRD EYE – Ćpaj Stajl! To połączone nazwy dwóch ekip – wrocławskiej i krakowskiej, i wyraz swego rodzaju sojuszu między nimi.
Kawałki Yanna na żywo brzmią zupełnie inaczej niż w wersji studyjnej, i oczywiście nie jest to żadnym zaskoczeniem, a regułą każdego koncertu. Janek na płycie brzmi w sposób bardzo dobry, ale ugrzeczniony, na koncertach jego teksty brzmią bardziej dziko i czuć w nich rzeczywiste emocje. Jest więcej krzyczenia niż śpiewania, ale większość przyszła tam właśnie po to, aby się wykrzyczeć i wyrzucić z siebie w pogo nagromadzone bodźce. Dostaliśmy więc to, na co liczyliśmy, choć przyznaję, że akurat wspomniany wyżej Puls bardziej podoba mi się w wersji z płyty.
Koncert nie był długi i zakończył się po około godzinie, ale to było jak intensywny, trwający sześćdziesiąt minut bieg, bez chwili przerwy na oddech. Pod sam koniec wyczerpani byli zarówno artyści, jak i ta roztańczona część publiczności. Pod sceną był ogień, w przenośni, ale również i dosłownie, bo duchota, która zaczęła tam panować, zmusiła niektórych do zdjęcia większości odzieży, aby zminimalizować ryzyko przegrzania. Na bis Yann ponownie wykonał piosenkę Między wierszami, a ostatnie pogo wciągnęło już prawie wszystkich obecnych. Gdy występ dobiegł końca, na scenie pozostał zajadający się hamburgerem !Ben, dając kolejny raz dowód swojego rewelacyjnego kontaktu z publicznością.
Podsumowując: wszystkie obawy jakie miałam przed koncertem Yanna, THIRD EYE i Pretensji były całkowicie niepotrzebne. Z racji na małe pomieszczenie, mix stylów i osobowości, oraz rewelacyjną chemię wykonawców i odbiorców, bardziej przypominało to kameralną imprezę niż koncert. Imprezę, na której wszyscy są mile widziani i nawet jeśli nikogo nie znasz, zostaniesz przyjęty z otwartymi ramionami. Jest takie powiedzenie „Upadniesz na ulicy, nikt Cię nie podniesie. Upadniesz w pogo – 30 par rąk zadba, abyś nie zrobił sobie krzywdy.” Tak było tego wieczora w Alchemii.
Tekst i foto: Irena Łucka