Dzień otwarcia nie miał przygotowanych szczególnych niespodzianek. Scena główna jako danie dnia oferowała Shaggy’ego (rzut oka krótko i bez żalu); poza tym cover band Abby (Bjorn Again) i amerykański skład bluesowy Spyro Gyra który, choć nie do końca ujął instrumentalnymi utworami, przyciągał muzycznym warsztatem. O godz. 17 rozpoczął się festiwal na World Stage i tam też dotarłem, bo na otwarcie wystąpił jedyny polski zespół – Dikanda, grający ludową muzykę…wegierską(!). Z rodzimej mogliśmy tylko raz przytupać po góralsku, ale i tak wzruszenie było, bo jednak pokazali się z bardzo dobrej strony. Przed sceną z muzyką świata zgromadzili wprawdie kilkaset może osób, ale to i tak nieźle, zważywszy na porę. Teraz z dumą mogłem powiedzieć: „Nasi Tu Byli”!
Na World Stage powróciłem jeszcze tego dnia, bo po 21.00 swoje muzyczne przedstawienie rozpoczął Ibrahim Ferrer z Buena Vista Social Club. I tu już cisnęliśmy się w grube tysiące. Niesamowity koncert, złożony niemal w całości z utworów z najnowszego krążka Ibrahima – „Buenos Hermanos”. Dziewiętnastoosobowy zespół naprawdę mógł zachwycić, a nie podejmę się uśredniania wieku muzyków.
Nocny patrol wokół wyspy kojarzyć mi się będzie (od pierwszego dnia) z przeciskaniem się w tłumie. Tłumie, który zdawał się kłębić bez ustanku przez całą noc. Aż dziw, że każdego ranka takie same ilości nadal przechadzały się alejami wyspy. Nie śmiem podejrzewać, że panowała tam zmowa bezsenności, ale… O 00.30 dotarłem pod Wan2Stage: namiot największej węgierskiej gazety muzycznej. Tam rozkładali się właśnie Dub Pistols. W chwilę później zagrali: szybko i hałaśliwie dla rozkrzyczanego i żądnego nocnych fajerwerków tłumu. Można się było naprawdę wyskakać, choć bardziej chyba na dobicie i w sam raz na muzyczne zakończenie dnia pierwszego. Wprawdzie nocne życie trwało do późnych godzin porannych, jednak postanowiłem się skupić na treści doznań czysto muzycznych. Noc rządzi się własnymi scenariuszami.
Slovo usłyszałem po raz pierwszy kilka tygodni przed festiwalem, stawiając za cel poznanie jak największej liczby artystów mających przybyć do Budapesztu. „Nommo” okazało się być jedynym albumem zespołu założonego przez byłego gitarzystę Faithless – Dave’a Randall’a. Dzień drugi spłynął deszczem, zgrabnym ruchem oszczędzając występ Brytyjczyków. Nie zgromadzili oszałamiającego wielkością tłumu, ale o 16.30 MainStage powoli dopiero zaczynała się wypełniać.
Muzykę Slovo nie sposób jednoznacznie sklasyfikować. Obok tanecznych dźwięków przebijają rytmy afrykańskie, a gdzieś pomiędzy (na koncercie) psychodeliczne, solowe popisy gitarzysty i zgrabnie wkomponowane sample. To jednak nie wyróżnik. Koncertowy set to głównie łagodne i przepiękne Whisper, spokojne Weebles Fall; jeszcze dramatyczne Killing Me oraz Voice i Come Down. Wszystko przerywane utworami instrumentalnymi (Sertao Blues, Di Wengi Sane), które jednak nie do końca udanie dopełniły całości. Ale i tak się podobali. Zestaw z „Nommo” podano w całości, a na repetę otrzymaliśmy utwór otwierający koncert. Jak tłumaczyli muzycy, z powodu braku szerszej dyskografii. Też miło. Poza tym – stworzyli idealny podkład pod koncert Lamb (supportowali zresztą ten zespół po ich europejskiej trasie). A Lamb? Wówczas po niebywałym sukcesie…reklamy, której podkład stanowił utwór Gabriel, widać w nich było energię do grania. Tak też rozpoczęli, od dynamicznego Little Things. Później B-Line i niesamowity Gorecki, którego pierwsze dźwięki przywitane zostały wielką ulewą, rozciągającą się deszczem na dwa czy trzy kolejne numery. Heaven, Small,All In Your Hands i I Cry. Zaraz potem przez chmury przebrnęło palące słońce i zagrali Gabriel. Nie wierzę w interwencję Niebios, jak śpiewał Cave, ale wtedy pierwszy raz w życiu byłem świadkiem czegoś na jej kształt. Lamb zakończyli niewiele po ponad godzinie i to nie wcale z powodu pogody, lecz infekcji gardła Lou. I tak mieliśmy szczęście, bo występ wisiał na włosku. Sam koncert zgromadził kilkunastotysięczną publiczność bezpośrednio przy głównej scenie i był jednym z lepszych na całym festiwalu. Na scenie zaczęły się przygotowania do koncertu węgierskiego Sziami, ale ten wieczór oferował jeszcze znacznie więcej.
My Dying Bride, zapowiadany jako jedna z największych gwiazd Hammer Stage, rozpoczęli z opóźnieniem, przez co zdołałem jedynie załapać się na intro i pierwszy utwór (podobno grupa dała tego wieczoru świetny koncert), po czym pobiegłem w stronę Main Stage. W niecałe 10 minut stałem już obok śmietnika – w tamtej chwili jedyne wolne miejsce, gdy Patti Smith stała już na scenie. Po minucie byłem już pod samiuśką sceną. Budapesztański koncert reżysersko nie różnił się od tego, który miałem okazję widzieć w Warszawie. Zdjęte buty przy Dancing Barefoot, skarpetka za paskiem, nieodłączne spluwanie na boki. Jedynie gwiazdorska parada i „przebijanie piątek” z tłumem wyciągniętych dłoni (tu Patti Smith musiała pokonać drogę w dół od sceny do trawiastej nawierzchni) były czymś nowym i zaskakującym. Za plecami muzyków, na rozwiniętym ekranie, wyświetlano scenki, obrazy i klipy z minionego wieku. Tu jednak, przede wszystkim, liczyła się muzyka. 110 minutowy koncert, z wydłużoną wersją Rock’n’Roll Nigger na bis, musiał się podobać. Zestaw utworów z „Land” po raz kolejny ukazał ich duchową wieczność. I chwała (Gloria?), że dane nam ją jeszcze przeżywać.
Wydostanie się spod sceny głównej nie należało do najłatwiejszych, a w Wan2Stage od 23.00 występowali Ojos De Brujo. Najpierw ludzie spod MainStage, później slalom między zatłoczonymi alejami, a na końcu przedzieranie się przez wypełniony po brzegi namiot Wan2. Spóźnienia wliczone były w atrakcje. Ale Ojos taką przecież byli. Sam występ był naprawdę świetny. ODB zagrali niezwykle żywiołowo, czysto i barwnie, porywając dźwiękami licznie zgromadzoną publikę, z trudem łapiącą oddech w zagęszczonym powietrzu namiotu. Trzeba przyznać, że Hiszpanie umiejętnie i z polotem łączą w jedno flamenco, reggae, trochę soulu i innych gorących rytmów. Nie sposób nie wspomnieć też o uroczej (przypominającej nieco Erykę Badu) wokalistce-Marinie. Mieszanka, przy której każda część ciała pulsuje swoim rytmem. Sam koncert był jednym z najlepiej nagłośnionych występów w namiocie Wan2.
Upał nie ustępował, co powodowało ogromne kolejki przed prysznicami, mimo że było ich naprawdę wiele. Jako pierwsi trzeciego dnia, na głównej scenie, pojawili się Dreadzone. Mieszanka dub’u, reggae i house’u brzmiała zupełnie nieźle; do czasu. Po niecałej pół godzinie muzyka zaczęła nużyć i wydawało się, że dźwięki tworzą aranżacyjnie te same rozwiązania muzyczne. Nawet żywiołowość muzyków nie pomagała. Wybrałem obchód po pozostałych scenach. Pod MainStage wróciłem dopiero na Asian Dub Foundation. I wreszcie wyskakałem się na dobre. Ekspresyjne show przyciągnęło prawie dwa razy tyle ludzi, co Dreadzone. I mnie też. Świetnie bawiłem się przy tej mieszance hip-hopu, trance’u, dub’u i czego tam jeszcze. Nie znałem jeszcze w całości płyty „Enemy Of The Enemy”, a ją głównie grupa promowała. Mimo tego dałem się ponieść niezmordowanym wokalistom, przemierzającym scenę wzdłuż i wszerz oraz małemu człowiekowi z wielką tubą przy ustach. A ADF bezbłędnie wywiązali się z roli gwiazdy na Main Stage. Okolice godziny 21. zapowiadały się tłoczno. Pół godziny różnicy pomiędzy Clawfinger a Morcheebą to niewiele. Na szczęście Senser zapowiedziane było na 0.30.
Szwedzi pośliznęli się o jakieś 20 minut, a z kolejnych dwudziestu muzycznie zostało niecałe pięć. Sample, stanowiące trzon muzyki Clawfinger, zbuntowały się i – z dobrze zapowiadającego się koncertu – nie zostało prawie nic. W nagrodę, zgromadzony na Hammer Stage, tłum odśpiewał grupie refren DoWhat I Say i zrobiło się bardzo sympatycznie. Sample nawaliły jeszcze parę razy, wysłuchałem dwóch utworów i wymknąłem się na Morcheebę, która grała już od prawie pół godziny. Cudem znalazłem wolną przestrzeń pomiędzy stłoczonymi przy Main Stage ludźmi. Morcheeba porusza publicznością jak mało która grupa. Tym bardziej, gdy na festiwalowy set przypada promocja zestawu hitów: Part Of The Process, Otherwise, Over And Over, Undress Me czy wspaniały Blindfold, oraz popowy Rome Wasn’t Build In A Day na zakończenie. Morcheeba niepodzielnie rządziła tego wieczora tysiącami, dając niesamowity koncert, przepełniony radością z grania i dawania tego, co w muzyce (a koncertach szczególnie) najlepsze. Niektórzy rzucali nawet w stronę muzyków skręty, które ci skwapliwie popalali. To się nazywa miłość i poświęcenie. A ja, od tego czasu, zmieniłem nieco zdanie na temat muzyki i samego zespołu. Part of the process?
Punktualnie pół godziny po północy na scenie Wan2Stage pojawił się Senser. Wydawało mi się, że po sukcesie „Stacked Up” z 1994 roku, z grupy nie pozostało już nic, ale szybko się wyprostowałem: nie dość, że żyją, to jeszcze (podobno) nagrywają płyty! Wprawdzie nowe dokonania nie odbiegają stylistycznie od czasów debiutu i nie ma co szukać na nich następców Age Of Panic, grupa nie straciła nic z agresywności grania i rapowania, i – ledwie słyszalnych na koncercie – wokalnych partii kobiecych, charakterystycznie ubarwiających i dopełniających całości. Senser wykorzystali w pełni przysługujący im czas, a nawet „zmuszeni” byli do zagrania bisów (co szczerze zaskoczyło samych muzyków!). Ludzie pamiętają. „Born in the age of panic”! Może, na powrót, świat znów głośniej usłyszy o Senser? Należy im się, za te odmęty pięknego szaleństwa. Tymczasem w PorgesParty Arena mixował Goldie… Dobranoc na dziś.
Najważniejsze słowo dnia czwartego. Właściwie jedyne: Moloko. Musiałem poświęcić Madredeus. Cóż, kolejna zabójcza zbieżność godzin na Sziget. Wyspa ma to do siebie, że odległości do krótkich nie należą i przemieszczanie się w tłumie pomiędzy scenami, by zdążyć choćby po połowie pod dwie wybrane sceny, mija się z celem. Albo 1-2 utwory przy jednym artyście, a resztę czasu przy innym, albo nie warto zdzierać butów. Zresztą, można i boso.
Zanim jednak… Na MainStage Finowie z 69 Eyes, później Panjabi MC (znowu te rzuty okiem). HammerWorldStage opanowane przez Apocalypticę i jej zwolenników (czyli beze mnie), Wan2Stage dla Niemców z Seeed (krótko) i brytyjskiego Zion Train (podobnie). Godzina dwudziesta druga, czyli trzydzieści minut opóźnienia… Weszli na Main Stage.
Jako pierwsze Familiar Feeling ze „Statues”; zaraz potem przeskok do otwarcia „Do you like my tight sweater?” – Fun For Me. Tego wieczoru widziałem najszybciej rozgrzewającą się publiczność koncertową. I niemała (a może całkowita?) w tym zasługa charyzmatycznej i seksownej (pozdrowienia dla walczących z nieobyczajnością) Roisin Murphy. Zresztą, sceniczne prowokacje Roisin są tematem „do obejrzenia”. I do przeżycia. Wyłącznie. Niewiarygodna wersja Pure Pleasure Seeker, rozpoczynająca się niczym walec, który miażdżył nas każdym kolejnym dźwiękiem, by stopniowo, coraz dynamiczniej, rozjeżdżać się po naszych uszach. The Time Is Now, Day For Night, Forever More. More!!! Moloko, tradycyjnie, nie odgrzali utworów z płyt. Właściwie każdy z nich w duużym stopniu rozminął się z oryginałem – tak pod kątem aranżacji, jak i partii wokalnych. Na chwilę przed 23:00 wybrzmiały pierwsze dźwięki Sing It Back; ponaddziesięciominutowa wersja pierwszego, prawdziwego hitu Moloko każdego wyrwała z korzeni; ja sam dałbym się zjeść na surowo, byle tylko ktoś mi obiecał, że spektakl potrwa jeszcze parę kolejnych godzin. Ostatni dźwięk sampla. Echo. Ukłony i podziękowania. Opustoszała scena. Jeszcze tylko krótki taniec Murphy. Tylko tyle? Chyba ze dwadzieścia minut błagalnych owacji. Nie wrócili już do nas tej nocy. Chyba nawet nie słyszeli gwizdów rozpaczy… Niepowtarzalne wrażenie. Dosłownie. Letnia trasa AD 2003 była przecież ich ostatnią. Tej nocy jeszcze tylko dyskoteki pełne były ich muzyki.
… to naprawdę krótkie spotkania z muzyką. Niemal całkowite spóźnienie na De-Phazz (ach, ten Budapeszt!), czego bardzo żałuję, bo załapałem się tylko na resztki występu. Później Fun Lovin’ Criminals, którzy swoje pięć minut próbują wciąż i wciąż rozciągać: na różne sposoby, na lata, na godziny. I nie pomaga tu wspomnienie Wielkiego Barry’ego White’a, i sentyment do, świetnego przecież, Scooby Snacks. Sił do kołysania wystarczyło ledwie na parę numerów. Potem zacząło wiać, i to silnie, nudą i wtórnością. Trochę za mało wrażeń, a szkoda. Spodziewałem się dobrego koncertu.
Na HammerWorldStage przyjrzałem się Circle II Circle, grupie Zacharego Stevensa z Savatage. Swego czasu nawet podobał mi się jeden ich concept – album. Ale to było dawno. Bez uniesień, choć – tak myślę – solidnie. Tego wieczoru w Porges Party Arena mixował zaś Armand Van Helden.
Dzień Slayera. Wielkie wydarzenie na Sziget. Chwilą zwątpienia pt. „Dlaczego grupy nie wystawiono w namiocie metalowym?” przyszła wraz z dziesiątkami tysięcy fanów i fanatyków Slayera. Z tłumem, który opanował wyspę… Tam trzeba było być! I zobaczyć, i posłuchać (odegrali prawie całą „Reign In Blood”), i poryczeć. Do momentu, w którym Lombardo jak zwykle nie rozpieprzył perkusji. I było „po”. Chyba ze 20 numerów. Bez bisów.
Wcześniej wystąpili jeszcze H-Blockx, nieco zapomniani, choć nie dla tłumu niemieckich fanów, przy muzyce których też się sporo fajnego podziało, nie tylko przy przebojowym Move! Wspomnieć można o wielbionych na Węgrzech Tankcsapda (ktoś powiedział, że mają tam status polskiego Kultu) oraz – w namiocie metalowym – Testament. Nie był to do końca muzycznie mój dzień, co pozwoliło mi – po raz kolejny – na czerpanie radości ze spacerów po Budzie i Peszcie. A potem krótki przegląd wszystkich scen, także nocą.
Shane Mac Gowan na scenę wtoczył się, i to dosłownie, przy burzy niecierpliwych oklasków. Usadowiwszy się – nie bez problemów – na stołku, włożył kufel piwa w przytwierdzony do stojaka uchwyt, i rozpoczął… Repertuar The Popes złożony z biesiadno – ludowych piosenek, pozbawiony jest wyższych, emocjonalnych zabarwień. Radosne pokrzykiwania, sugestywne przytupywania, dodatkowo śpiew, czy raczej: bełkot Mac Gowana, cedzącego słowa piosenek poprzez potok wlewanego w siebie piwa. Poza tym, usilne starania utrzymania równowagi, a przy tym wymachiwanie kablem od mikrofonu – wszystko to przyprawiało obsługę techniczną, co rusz podnoszącą mikrofon z ziemi, o palpitacje serca. Mac Gowan wyraźnie świetnie się bawił, a publiczność dość szybko podzieliła się na tych, których atmosfera bez reszty wchłonęła, jak i na tych, którzy czekali wyłącznie na spektakularny upadek artysty. Ten zaś, średnio co 20 minut, schodził ze sceny, wracając nań z nowym, pełnym kufle. W międzyczasie The Popes raczyli nas instrumentalnie. Nie dane mi było jednak doczekać końca występu Shane’a i The Popes, gdyż na MainStage szykowano się już do koncertu Massive Attack. Nie napiszę więc, czy bezboleśnie udało się dotrwać do końca, i czym tak naprawdę ten się zakończył.
Dla Massive Attack przebudowano – po raz pierwszy na Sziget – całą MainStage. I, o ile z tym uporano się szybko i zręcznie, o tyle problemy techniczne opóźniły koncert o ponad pół godziny. Gdyby nie prośby o wyrozumiałość samego 3D (tłumaczenia organizatorów skutecznie zagłuszały gwizdy), reakcję tracącego cierpliwość tłumu trudno byłoby przewidzieć. Krótko po 22.00 jednak rozpoczęli. Od Future Proof z 100th Window. Potężny, pulsujący rytm i hipnotyczny głos 3D dawały zapowiedź 3W: Wielkiego Wydarzenia na Wyspie. Od pierwszych dźwięków zapadłem się w ziemię po kolana i, zesztywniały z wrażenia i niezdrowego podniecenia, tkwiłem tak już do końca.
Słyszałem, że w tegoroczną trasę M.A. wyruszyli w starym, niemal pełnym składzie (brakowało tylko Mushrooma). Pierwsze dźwięki Risingson i na scenę wkroczył Daddy G. Z tego, co działo się później pamiętam tylko, że zamiast Elisabeth Fraser, przy Teardrop, śpiewał ktoś inny. I też było ładnie. I pamiętam, jak 3D powtarzał, że fakt pochodzenia zespołu z Wlk Brytanii nie powoduje, iż popierają oni linię politycznych działań Blaira. I, że są przeciw zbrojnej interwencji w Iraku (i nie tylko tam). Nie mogło być inaczej – w tlezobaczyliśmy podsumowanie kosztów operacji wojennych w Iraku. I tak już pozostało do końca koncertu o wyjątkowo antywojennym, anty-Blair’owym i anty-Bush’owym, wydźwięku. Ale o muzyce: Angel, Karmacoma. Powrót na “100th Window” – Everywhen. A potem nieśmiertelne Unfinished Sympathy, Hymn Of The Big Wheel, Butterfly Cought. Może coś więcej – nie wiem. Inertia Creep, na pożegnanie; zbyt szybkie, gwałtowne; jakby urwane. „Dobranoc, wspaniale było znów przyjechać do Budapesztu”. Chwilowa konsternacja, gdy zeszli ze sceny. I żal, że już na nią nie powrócili.
Z tego co opowiadali zaprzyjaźnieni Węgrzy, koncerty na MainStage musiały kończyć się najpóźniej o godz. 23. Świetna akustyka umiejscowionej w sercu wyspy sceny głównej przez jeden tydzień w roku spędzała sen z powiek mieszkańcom najbliżej położonych przy wyspie budynków. Podobno domagano się nawet zaprzestania organizacji kolejnych edycji. A przecież muzycznie Wyspa żyła jeszcze do późnych godzin porannych. Około północy, w namiocie Wan2 wystąpili Laibach, i to oni zakończyli da mnie Sziget AD 2003. Grali mrocznie i bezkompromisowo, a wielu młodych w namiocie przekonało się, że przed Rammstein i innymi podobnymi ktoś już tak mocno grał. Charakterystycznie, marszowo, z nacjonalistycznym zacięciem. Plus, obowiązkowe sceniczne widowisko z telebimem pokazującym przerażające obrazy w tle. Po prawie 80 minutach, na bis, odśpiewaliśmy wraz z zespołem ich wersję popowego Life Is Life. Nic dodać. Tak kończyło się tygodniowe muzyczne święto. Wszystko, co napisałem, jest tylko olbrzymim skrótem muzycznej zawartości Festivalu. A przecież Sziget zamienia się na te dni w miasto – wyspę, która oferuje znacznie, znacznie więcej. Muzycznie to ponad 20 scen (nie tylko muzycznych), ponad 60 różnych zespołów (głównie węgierskich), na żywo, codziennie. Nie pamiętam nawet, czy na wyspie kiedykolwiek zapadała cisza… Pozostaje pozamuzyczna otoczka, na opisanie której nie ma tu już miejsca.