Dawno już przed halą nie widziałem tylu osób szukających resztek biletów, i koników, którzy windowali ceny do kosmicznych rozmiarów. Chaos przed wejściem, przepychanki w kolejkach i Pudelsi na rozgrzewkę. Kiedy jednak człowiek wie, na co czeka… Stawiałem na How The West Was Won And Where It Got Us, który pasował mi na otwarcie jak żaden inny. Wybrali Finest Worksong, a ja w jednej chwili nie potrafiłem już sobie wyobrazić lepszej introdukcji [To dla tych, dla których R.E.M. zaczęli się wraz z „Out Of Time” – pomyślałem]. Dalej, tego wieczoru, miało być równie wyjątkowo.
Początkowe napięcie zdawało się rozkładać nierównomiernie – roztańczone, niezwykle rzadko grane Stand tylko nieco rozruszało publikę, a premierowy Animal służył bardziej odsłuchaniu, aniżeli koncertowemu szaleństwu. Gdzieś pomiędzy wciśnięty Drive, mój (nie tylko) koncertowy pewniak, który na Torwarze zabrzmiał dziwnie słabo. Ale był, i działo się dobrze, choć wisiał nade mną nieopisany brak (poza tlenem) i karmiczny niedosyt. Wiedziałem, dlaczego tak bardzo chciałem zobaczyć R.E.M., i Stipe i spółka dość szybko mi to uzmysłowili, zagranym jako dziewiąty The One I Love. Rozpoczął się koncert na zmęczonych kolanach, z których chyba tylko dwa razy dźwignąłem się tego wieczoru, by pokazać, że nadal jestem, i uczestniczę.
I’ll Take The Rain, kolejny „wyczekiwany”, czyli Lotus, i cover Television (See No Evil). Zbiorowe zatracenie po raz pierwszy, czyli Losing My Religion – rodzaj nieśmiertelnego utworu (dzięki MTV), o którym często muzycy chętnie zapomnieliby, ale granego z szacunku dla publiczności. I taką formę należy przyjąć przy pierwszym pobycie R.E.M. w Polsce. Chwilowy spadek napięcia (nota bene przy Electrolite), po drodze jeszcze m.in. wygrzebany z lat 80. I Believe, świetnie zagrane Walk Unafraid i… Man On The Moon. Nie sądziłem, że cokolwiek będzie w stanie poruszyć tłum bardziej niż ograne Losing…, a jednak. Z butami wśród gwiazd, z modlitewnym śpiewem na ustach, bo nawet człowiek, który stał przede mną, po raz pierwszy oderwał się tego wieczoru od ziemi. W kosmicznym podskoku.
Scena opustoszała, zespół bez słowa zszedł ze sceny. Choć nie trwało to przesadnie długo, muszę przyznać, że dawno nie widziałem, by polska publiczność z takim zaangażowaniem wywoływała artystę do powrotu. Koncert bez Everybody Hurts?! Pośród najliczniej tego wieczoru użytych zapalniczek zrobiło się po prostu pięknie, przejmująco, z subtelnie dawkowanym bólem i takim samym pokładem nadziei. Aż szkoda, że dachy naszych samochodów stały milcząco w parkingowych rzędach. Bo takie otwarcie bisów musiało zwiastować już tylko trzęsienie (muzycznej) ziemi. To był ten moment w secie bisowym, w którym można było skupić się tylko na muzyce, nie zbierać rozrzuconych myśli, wsłuchać w kołyszące dźwięki i ze spokojem wpatrywać w postaci wijące się po scenie. Stipe szaleńczo tańczył, poruszając się w dobrze znany nam, a charakterystyczny sobie, sposób. Śpiewające ręce.
Get Up, Imitation Of Life. czyli po raz ostatni wiek XXI. Jak dla mnie wystarczy. Zostało już tylko sięgnięcie po prezenty – Permanent Vacation, So. Central Rain (mój wewnętrzny taniec) – i utwory z gatunku tych najrzadziej granych: nieznany mi wcześniej cover nieznanego mi wcześniej Pylon – Crazy (pewnie wstyd), genialne Radio Free Europe z nie mniej genialnego „Murmur”, a po nim, jakżeby inaczej (sic!), kompletnie szaleńczo odegrane, odtańczone i wykrzyczane It’s The End Of The World As We Know It… And I Feel Fine! Nie miałem już sił, by czuć niedosyt. Nie po takim koncercie.