Trudno opisuje się płytę utwór po utworze, ale do nowej płyty The Cure nie sposób chyba podejść inaczej.
Album otwiera nietypowy jak na singiel Alone (ostatnim tak osobliwym był chyba The 13th, choć z innego powodu). The Cure prawie zawsze umieli w piosenki otwarcia, nie inaczej jest na „Songs…” i Alone dobija do czołówki nagrań typu Want czy Plainsong. Na koncertach robił duże wrażenie, ale jako singiel jego moc nieco przygasła. Dopiero świadomość, że służy za otwieracz do głowy Smitha i nowej muzyki zespołu, zmienia perspektywę. Niesie się niespiesznie, sennie, pozwalając płynąć rozmazującym się klawiszom, a fraza otwarcia „This is the end of every song that we sing” sprzęga z powtarzanym później „where did it go?”. I jest zapowiedzią całości.
And Nothing Is Forever to dla mnie najmniej przekonujący (tak też odebrałem go na żywo) fragment albumu. Słyszę w nim za dużo autokopiujących nawiązań, od otwierającego pianina po „Promise you’ll be with me in the end” (znajome, prawda?), choć z riffem, który przypomina, że to przecież The Cure w XXI wieku. To piosenka, którą w tym miejscu powinien zastąpić A Fragile Thing, będąc dla płyty singlem High z „Wish”. Jako strona b singla byłby nawet porządnym utworem odrzutowym, ale nie na pełnowymiarowej płycie. Za to piosenkowe (przebojowe?) A Fragile Thing, które aranżacyjnie nawiązuje do tych ładniejszych piosenek, w którym Smith jedyny raz zaczyna śpiewać w pierwszej minucie (!), to taki poprockowy klasyk z czasów między „Wish” a „Wild Mood Swings”. Także wokalnie, po raz pierwszy chyba, Smith brzmi niemal identycznie jak prawie 40 lat temu.
W Warsong pojawia się harmonia, choć nie w wydaniu znanym z „Disintegration”. Wpadają też smyczki w stylu Lullaby, a jednak nagranie ma zupełnie inny kaliber. To najkrótszy fragment albumu, choć z potencjałem na solidne 7 minut. Tu dominuje już gitara Gabrelsa, a w tekście Smith zamienia się w komentatora, co dotąd było nawet nie rzadkie, co praktycznie niewidoczne. Mimo że uważamy go za wnikliwego obserwatora, to bardziej chyba człowieka, niż świata. Bagaż ostatnich lat, który nosił Smith prywatnie, musiał jednak znaleźć ujście w muzyce, bo w przypadku artysty inaczej się po prostu nie da. Sunie więc Warsong głośno i ciężko, rozwijając się w pewien sposób w Drone:Notdrone. Połączenia Fascination Street i Never Enough to dla mnie mariaż idealny. Znowu zmienia się śpiew Smitha, który jest wyraźniejszy, bardziej pewny siebie, choć w otoczeniu wiercącej się gitary i dudniącego basu.
Najbardziej osobisty, poświęcony bratu I Can Never Say Goodbye, skutecznie chwycił mnie za gardło właśnie na płycie. Osadzony w konkretnej relacji rozdziera, choć nie mam pewności, czy bez historii byłby tym samym. Patrząc inaczej, siłą słów w muzyce jest właśnie ich konkretna relacja, a ta, w całej, okazałej delikatności tego utworu, przemawia. Podkreślają to znów powtarzane z przeszłości motywy nagrania, ale też dłuższe i czystsze, niż zazwyczaj, partie klawiszy, szczególnie w zestawieniu z powtarzanym „Something wicked this way comes”.
Trzeci, nieznany wcześniej utwór, All I Ever Am, to jeszcze jedna na w pół klasyczna kompozycja mająca walor przebojowości. Kwintesencja stylu The Cure, z krótkimi, charakterystycznymi solówkami (najbardziej na płycie) i pociętymi klawiszami. I basem Gallupa, który tu stoi w rzędzie z innymi instrumentami. Inaczej, niż na reszcie płyty, gdzie został mocniej zniekształcony i uwydatniony.
Album „Songs Of A Lost World” zamyka absolut. Endsong już na żywo był wciskającym w ziemię i wyciskającym potne łzy utworem. Ponad 10 minut dźwięków, za które najbardziej chyba pokochaliśmy The Cure pod koniec lat 80., z tekstem, który pojawia się dopiero w połowie siódmej minuty. „And I’m outside in the dark, staring at the blood red moon, remembering the hopes and dreams I had”. Endsong wpisze się w kanon największych, najbardziej epickich cure’owych songów. Dajcie mu się oczarować, bo warto dotrwać do ostatniej minuty, w której Smith śpiewa „Left alone with nothing at the end of every song”, i z tym nas zostawia. I wie, że nie jest to nic.
To płyta o zmianach, choć dużo w niej trudnej teraźniejszości. Znak czasów albo łapczywie chwytanej, bo ulotnej chwili. Wydaje się, że z każdym utworem Robert Smith ma rozpisane dla nas osobne przesłanie, z którym wstrzymywał się te kilkanaście lat, a które rodziło się na różnych etapach jego życiowych przejść. Muzycznie The Cure nie dali nam niczego, czego byśmy nie znali, ale to, na co pewnie większość z nas czekała, a to już znacznie więcej, niż moglibyśmy sobie wymarzyć. Ktoś jeszcze pamięta obiecany, dwunastrojowy album dwupłytowy? (tak, tak, czekamy, Panie Smith). To w obliczu tej premiery jest jednak nieważne, bo “Songs…” to po prostu bardzo, bardzo dobra płyta.