Nie mówimy do widzenia, a do zobaczenia, bo jeszcze się spotkamy
Półgodzinny set Ofelia zaczęła piosenką ch*jowy film, z najnowszej EP-ki „Crush” (wydanej raptem kilka tygodni temu), z której zagrała jeszcze JSD, River i Alerty RCB. Początkowo nieśmiałe ruchy publiczności, z czasem przerodziły się w śpiewy, a nawet tańce (szczególnie przy Alertach). Artystka wykonała również Czas. Utwór nie jest i nie będzie dostępny na żadnej płycie, choć miał się początkowo znaleźć na EP-ce. Klimatycznie bardzo pasuje do pozostałych piosenek z mini-płyty, szkoda więc, że na nią nie trafił. Do utworu Nigdy nie zakocham się Ofelia zaprosiła na scenę Piotra Roguckiego, który określił go mianem „najpiękniejszej piosenki o miłości, jaką miał możliwość wykonywać”, która, jak również czuje, „została napisana dla niego”.
Ofelia w piosenkach potrafi być zarówno cicha i delikatna, jak i głośna i zdecydowana, ale przemawiając na scenie prezentuje się odważnie i ekspresyjnie. Nie boi się mówić o tym, co czuje, co jest dla niej ważne i jak chciałaby przeżyć daną chwilę. Artystka na żywo brzmi bardzo czysto, jak niemal żywcem wyjęta ze studia. Jej ruchy sceniczne są raczej spokojne i opanowane, choć zdarza jej się obudzić w sobie rockową bestię, jak w Wyjechać, jej „najgłośniejszej” piosence.
Kwadrans po godz. 20 Piotr z obsługi “otworzył” koncert wnosząc i zapalając na scenie kadzidła. Parę minut później pojawili się członkowie zespołu Karaś/Rogucki, grając od podstaw utwór Le petite mort. Wiktoria Jakubowska za perkusją zaczęła wybijać główny rytm, po niej Kamil Kryszak zarysowywał na gitarze linię melodyczną. Niedługo potem na scenę wszedł Piotr Rogucki, a na końcu Kuba Karaś. Sam utwór wybrzmiał bardzo mocno, co, jak się okazało, zapowiadało dominujący klimat występu. Występu, który zdecydowanie różnił się od poprzednich, w których brałam udział.
Większość koncertu muzycy trzymali się piosenek z dwóch pierwszych płyt. Już przy drugiej, Jutro spróbujemy jeszcze raz, Rogucki dał próbkę swojej największej energii. Jak przyznał razem z Kubą – „nie zamierzamy się dziś oszczędzać”. I słowa dotrzymali, fundując nam emocje w czystej postaci, płynące zarówno z tekstów, jak i dynamiki ich ciał, co zdawało się przejmować kontrolę nad wszystkim, co działo się na scenie. Piotr Rogucki przyznał też, że jako muzycy zaczynają dziś długi weekend, mogliśmy się więc poczuć, jak jego artystyczna część.
Z dwóch pierwszych krążków na setlistę wpadły takie hity jak (wyczekiwane przez publikę) Bolesne strzały w serce, Kilka westchnień i Witaminy. Ten pierwszy został zaaranżowany w iście mocno rockowym klimacie, a sam Rogucki skakał przy nim z podestu dla gitarzysty, robiąc przy tym ciekawą figurę gimnastyczną. Oprócz mocnych nut, w koncercie znalazło się miejsce na próby rapowania (co wyszło całkiem ciekawie) czy luźniejsze jammowanie. Widać, że artyści mają świetny flow nie tylko między sobą, ale także w kontakcie z publicznością. Dodatkowo, muzyka przeplatana były przemyśleniami na temat życia, miłości, codzienności i naszego miejsca w przestrzeni, przy których duet łatwo wchodził w nurtujący dialog.
Jedną z najbardziej gitarowych i wybijających się piosenek była Marianna – nie dość, że sam refren mocno dał do pieca, to jeszcze zespół tak długo grał samą melodię, by fani mogli raz po raz śpiewać refreny. W trakcie Bezpiecznego lotu z kolei, Karaś i Rogucki przybrali swoją słynną pozę, siedząc z przodu sceny i opierając się o siebie, podczas gdy ten drugi trzymał uniesione nad sobą zapalone kadzidło. Jest to jedna z tych magicznych chwil w trakcie ich koncertu, podczas której wszystko zaczyna cichnąć i uspokajać się, zostawiając widzów w zachwycie i duchowym odprężeniu. Rogucki przyznał zresztą, że byłoby fajnie, gdyby w Krakowie postawili im w takim kształcie pomnik, nawet z masy solnej, bo byliby wniebowzięci móc stanąć w tej pozie na zawsze.
Wracając do samej muzyki, z ostatniej płyty, „Atlas Iskier”, w Studio usłyszeliśmy m.in. Znikam, Szczypta szarych iskier, Niedźwiedzie polarne, Pusty pixel i Houston. Do tej ostatniej artyści zaprosili Ofelię, która oryginalnie wykonuje z nimi utwór na płycie. Na żywo utwór zabrzmiał chyba magiczniej niż w wersji studyjnej – głosy uzupełniały się perfekcyjnie, a i oni sami utrzymywali dużo kontaktu wzrokowego. Patrzeć na artystów, przez których przepływa dobra i wzajemna energia, to czysta przyjemność. Sami – Karaś i Rogucki – dzięki pięknej kolorystyce sceny, która idealnie dopasowuje się do nastrojów utworów, dostarczają publice zarówno rockowych emocji, śmiechu, jak i oczyszczenia dla duszy. Tak było na przykład przy spokojniejszych piosenkach (Resztę zostawmy na jutro, Czułe kontyngenty, Miłe popołudnie), przy których można było dosłownie odpłynąć na muzyce, światłach i własnych emocjach.
Niby to trasa pożegnalna, ale rzucone przez Piotra Roguckiego „Nie mówimy do widzenia, a do zobaczenia, bo jeszcze się spotkamy” może oznaczać, że będzie nam dane jeszcze kiedyś zobaczyć i usłyszeć ich na żywo. Chyba że artysta miał na myśli swoją przyszłoroczną trasę z Katarzyną Nosowską („Światło i MRock”). Jak mówi klasyk: pożyjemy, zobaczymy. Nadzieję warto mieć, ponieważ takich duetów mocno brakuje na polskiej scenie muzycznej. Ciężko jest się z nimi pożegnać, więc najlepiej byłoby tego nie robić.
Zdjęcia i tekst: Patrycja Drabik