Punkt styczny i „Merkur Celluloid” jawi się jak nerwowo poszarpany spacer po osiedlu zapomnianych prefabrykatów („W kierunku harmonizującym”, z Dryfu Molocha). Bo też o to chyba chodzi, o żywe organizmy, który nie pojawiają się przypadkiem jako postindustrialny element uboczny porzuconych na śmietniku emocji (Zatrute słowa aka Moralny jad). To dlatego sporo „robactwa” wypełza z nowego albumu, raz łaskocząc, innym razem grając „na drutach czasu”. Posłuchajcie, jak rozchodzi się flet (!) w Świerzbie (aka Hisar w ciemności), lekko próbując odbić się przeciążonej ściany. Najbardziej pogubionym (celowo?) utworem wydaje się Ból mój ustanie, bo choć fraza „dla mnie to zapach wolności” powtarza się i powtarza, jak na 6 minut jest finalnie przeładowany, jak program telewizyjny, w którym każdy musi znaleźć coś dla siebie. Niezmiennie uwielbiam singlową Maść na wszy, zwiastującą, niczym kolejny manifest, „koniec prawdziwej miłości”.
„Merkur Celluloid” to płyta bardzo mocno osadzona lokalnie (Kraina neonowych marzeń aka Deskryptor), płyta o korzennych, choć często zimnych miejscach. Elementy wyposażenia, które w większości zostały po staremu, dostały tu zastrzyki małych nowych żyć (eksponowane dęciaki), ale mam wrażenie, że miejscami gotuje się odrobinę za dużo, co grozi wykipieniem. Jeśli jednak właściwie skontrujemy ten odbiór, nie będzie nam przeszkadzała odsłaniająca się miejscami rdza, która ostatecznie doda kolorytu, i smaku, całości.