Z Morrisseyem trudno dziś żyć, a w ostatnich latach szczególnie, gdy jego nowej muzyki nie sposób oderwać od aktywności pozaartystycznej, w której ideowo wsparł skrajnie prawicowe, nacjonalistyczne ruchy. Ze szkodą dla tej pierwszej. Już dawno zostało zapomniane, że tylko Meat is murder, bo Moz zdawał się swe postawy – i to polityczne, a nie społeczne – bezceremonialnie przenosić na całą muzykę.
Zaczął jawić się przede wszystkim jako rozkapryszony, przebrzmiały gwiazdor, który nie rozświetla drogi nowym muzykom, ale zapomniany nieco idol, któremu bliżej do karykaturalnej postaci z filmu Must Be The Place. I choć lubię, ba! oczekuję, że artyści będą potrafili artystycznie wypowiedzieć się na społecznie i kulturowo ważne tematy, to odrzuca mnie, gdy robią to w skrajnie apodyktyczny sposób. Być może dlatego ostatni, dziwaczny „California Sun”, odrzucił mnie jak dawno żaden inny – i muzycznie, i tekstowo – to Morrissey (na szczęście) się nie skończył, i szybko zamazał go kolejnym.
Przy całym swym muzycznym niewyrafinowaniu, już singlowy Knockabout World był dla mnie przyjemnością na miarę pierwszych solowych dokonań Moza. Lekki, przebojowy, do tańca i do… Wiadomo. Choć przesłanie to w zasadzie continuum Morrisseyowskich obsesji, tym razem są one wyrzucane z większą, hm, elegancją? Na samej płycie więcej jest takich dobrych momentów, i czasem zaskoczeń, do których należy spora doza elektroniki i instrumentów klawiszowych, które niejednemu nagraniu nadają ton (Jim Jim Falls i Love Is On Its Way Out). W The Truth About Ruth odzywa się mandolina, w Secret Of Music eksponowany jest klarnet. Moz kontynuuje też rozpoczęte niedawno duety – tu w Bobby Don’t You Think They Know? w towarzystwie Thelmy Houston, znanej głównie z tanecznego hitu Don’t Leave Me This Way.
W wielu kompozycjach nowego albumu Morrissey znalazł złoty środek pomiędzy starym The Smiths, wczesnym Mozem i nowym synth-popem. Takie What Kind Of People… prowadzone jest smithowskim torem, ale nie w linii prostej, a trąbka w Darling, I Hug The Pillow na swój sposób wywracają strukturę albumu. Bo czasami ma się wrażenie, że Moz wzywa za dużo posiłków, przez co miejscami płyta zaczyna słuchaczowi „uciekać”. Wprawdzie kończy ją w swoim starym stylu, jednak każe nam po drodze zakosztować kilku niepotrzebnych eksperymentów. Po równo nudnej poprzedniej płycie zawsze to jednak zróżnicowanie.
Za wyjątkiem niemal elegijnego The Secret Of Music, w tekstach na “I’m Not A Dog On A Chain” mało jest poezji. Przykład I’m Not A Dog…, w którym Moz rozprawia się z niewygodnym w mainstreamie światopoglądem i podejściem np. do mediów, za który tak często obrywa, pokazuje, że utrzymuje postawę nieowijania komentarzy w zbędne metafory. Mało w tym manifestu, który pociągnie tłumy, ale jeszcze mniej maestrii. Protest songi Morrisseya nieco złagodniały, bo łatwo jest urazić pół świata, ale „odobrazić” tak łatwo już się nie da.
Morrissey nagrał dobrą płytę. Miejscami niebanalną, z kilkoma ładnymi petardami, z których warto częściej wystrzelić. Nie dogonił jeszcze własnej przeszłości, ale na szczęście wyhamował w parciu do egocentrycznie budowanej przyszłości. [7/10]