Wyznacznikiem słabości tegorocznej edycji miał być koncert Papa Dance (zestawiany z występem ZPiT „Śląsk”), część narzekała na nadreprezentację rapu/hip-hopu i metalową posuchę, czyli ogólne schlebianie trendom. Tymczasem na OFF, zgodnie z niepisaną tradycją, nie zabrakło miejsca dla kilku muzycznych zjawisk, których z niekłamaną przyjemnością warto było doświadczyć. I było tego więcej, niż wody w jedynym czynnym hydrancie na początek pierwszego, wyjątkowo upalnego dnia.
Mój prywatny lineup OFFa otworzył debiutujący na scenie leśnej Jann, którego artystyczna wrażliwość, połączona z młodzieńczym temperamentem i starannie przygotowaną sceniczną kreacją, okazała się pierwszym mocnym punktem piątku. Dysponujący naprawdę świetnym głosem Jann zdecydowanie lepiej wypada w liryce, numery taneczne nie wzbudzają już takich emocji. Niemniej – pierwsze odkrycie. Dobry humor podtrzymał na T Tent Oysterboy, którzy wprawnie łączą pop z rockiem (Mediolan), dzięki czemu namiotowa publiczność nabierała rozpędu. Młodo pokoleniową triadę podtrzymał świetny Jakub Skorupa, którego set wypadł najbardziej spójnie i równo. Warto wsłuchać się w teksty Skorupy (Pociągi towarowe, Głuchy telefon), którymi wypowiada on więcej niż niejedna gadająca głowa, a że o rzeczywistości ma do powiedzenia sporo, stawiam go w rzędzie z takimi artystami jak Pablopavo czy Spięty.
Piątkowy OFF bezpardonowo zaanektowali Squid, kompletnie odjechanym i pokręconym koncertem zamiatając konkurencję pod zielono-brązowy dywan. Tak sprzężonej energii nie pamiętam już dawno, i to nie tylko w OFFowym namiocie. Ich „Bright Green Field” to jeden z najlepszych debiutów ostatniego czasu, ale dziwić nie może, jeśli ma się na płycie takie petardy jak G.S.K. czy Paddling. Doskonały koncert.
Tego dnia w rozkładzie liczyli się jeszcze DIIV, którzy może nie porwali bezbrzeżnie, ale też nie pozwolili się nudzić. Set oparli głównie na ostatnim albumie „Deceiver”, choć sięgnęli również po Doused z „Oshin”. Podobne odczucia przyniósł set Ride, bo odegrane w całości „Nowhere” nie wypadło tak dobrze, jak by mogło. Jednak lepiej zapamiętałem bardziej zróżnicowany występ z 2015 roku. Ride są perfekcyjni do bólu w swej alternatywie, i zbyt łatwo padają ofiarą tej artystycznej poprawności. Dzięki temu łatwiej przyszło mi dzielić nałożony na siebie czas między nich a Altin Gun (w T Tent). Tu, dla odmiany, dobrej zabawy wystarczyło na część koncertu, bo wesołe rytmy zaczęły się w pewnym momencie za bardzo zlewać. Summa summarum z dwóch ledwie poprawnych koncertów zrobiła się znośna dawka. Żałować mógł ten, kto nie zaryzykował występu Q. Z obawą, że zamknie set w nostalgii i delikatnym, Prince’owym funku, Q szczęśliwie rozczarował, i dzięki temu znalazłem się w gronie żałujących, że mało miałem wiary.
Przewidywalnie, i w tym przypadku źle by się stało, gdyby było inaczej, przebiegł występ Bikini Kill. Krótkie, krzykliwe i soczyście punkowe kawałki, rozgrywane przez zamieniające się instrumentami i mikrofonami członkinie, wyciągał z nas coraz mniejsze pokłady energii. Zupełnie odwrotnie niż było z pierwszym headlinerem, czyli Mura Masą, podczas koncertu którego ledwie powiewało jakąś nienaturalną i słabo generowaną mocą. Z pierwszego dnia udało się jeszcze wyciągnąć kilka dźwięków duetu Lordofon, bo wykonawców reprezentujących nurt rapowy raczej unikaliśmy. Wyjątkiem była tylko, drugiego dnia, Lex Amor, której melodeklamacje w połączeniu z samplami, żywą perkusją i klawiszami, naprawdę przekonywały.
Na początek drugiego dnia stonowane i łagodne Duchy w T Tent (to nie była ich pora, ale trzeba przyznać, że bardzo udanie wypadli), wspaniała chwila zanurzenia w Kwiatach (znacie przecież Chleb, igrzyska), a potem Oxford Drama, dla których także scena (w ich przypadku główna) nie do końca sprawdziła się jako przestrzeń występu. Dlatego pewnie wrocławski duet skupił się na ostatnim albumie „What’s The Deal With Time?” Polskie reprezentacje drugiego dnia spełniły jednak wszystkie oczekiwania, a nawet więcej. I o to chodziło.
Warto było zasłuchać się w kompozycje Jaubi (Scena Leśna), czy oddać we władanie słodko-gorzkim rytmom Mdou Moctar (kończące Afrique Victim, scena Eksperymentalna). Ze względu na pokrycie czasowe, oba tylko po połowie. Kolejnym przystankiem byli głośni i szaleni The Armed, którzy zrobili zadymę na Scenie Leśnej, promując przede wszystkim „Ultrapop”. Dla mnie drugi dzień OFF stał jednak pod znakiem Dry Cleaning, którzy przyjechali do Katowic w przeddzień nowego krążka „Stumpwork”.
A zagrali? Nie będę tu obiektywny, bo dla mnie mogłyby to być nawet odrzuty z sesji lub zestaw premier. Należę do gatunku, który beznamiętnie daje się rozbroić (sic!) równie beznamiętnej Florence, i którego porywa finezja (drugie sic!), z jaką jej muzycy dzielą się z publiką wezbraną w nich energią. Od Leafy po Scratchcard Lanyard. Z nowego usłyszeliśmy Don’t Press Me.
Wyssany z większości energii, czyli w stanie, po który tu przyjechałem, wydostałem się spod sceny i podreptałem, po sąsiedzku, na Molchat Doma. Trudno już było o sensowne miejsce na wprost sceny, zadowoliłem się więc nieco dalszym widokiem, za to z lepszą przestrzenią do kołysania się w post-punkowych klimatach. Białorusini zagrali sporo z krążka „Etazhi”, nie wiem jednak, czym zakończyli, bo skierowałem się na swój kwadrat 1×1 pod główną scenę.
Nie widziałem Iggy’ego z The Stooges 10 lat wcześniej na OFF, nadrobienie było więc naturalnym must have tej edycji. I trochę szkoda, że Iggy w większości sięgnął właśnie po repertuar z The Stooges, bo cokolwiek z „Post Pop Depression” czy jeszcze więcej „The Idiot” było na liście oczekujących. Iggy Pop zaczął od Rune, ale dość szybko pokazał publice, że lekko nie będzie. I Wanna Be Your Dog, Lust For Life, potem też Run Like A Villian, a jako zwieńczenie Fun House. A w setliście zmieścił się nawet refleksyjny Free. Iggy pozostaje niepodrabialny, a dzięki zespołowi jego koncerty wciąż brzmią jakby miały więcej młodzieńczych pazurów, choć przecież witalność jest dziś naturalnie zmniejszona. Nie ma takiego drugiego.
Ostatni dzień tegorocznego OFFa był już dla mnie mniej wciągający. Bo niedzielny line-up składał się z pojedynczych, i przeciętnych radości. Dodatkowo, równolegle w Gliwicach występował Nick Cave ze swoimi chłopakami. Trzeba było dzień podzielić na dwa, i czas pomiędzy śląskimi miastami.
Jako pierwsi – Franek Warzywa i Młody Budda, którzy mimo wczesnej festiwalowo pory rozbujali namiot. Grzybobranie czy Napad na bazar okazały się po prostu dobrze znanymi… hitami. Nie opowiem o późniejszej sekcji hip-hopowo – rapowej, a jedynym, którego przed zmianą warty z przyjemnością zobaczyłem, był na Scenie Leśnej WaluśKraksaKryzys. Dziwne dźwięki nie były jednak ostatnim muzycznym wydarzeniem tego wieczoru (o koncercie Papa Dance wiem tylko z opowiadań, że sentymentalnie, jak się miało odpowiedni wiek).
Metronomy, jak na ostatniego z headlinerów tegorocznego festiwalu, wywiązali się z całkiem w porządku. Są zespołem, u którego na żywo trudno oczekiwać fajerwerków, ale przydaje się solidny przegląd twórczości. Były więc i hity z „The English Riviera” (Everything Goes My Way, The Bay), i coś z początków (You Could Easily Have Me z debiutu). Jedna z ostatnich dyskotek tegorocznej edycji katowickiego OFF Festivalu.
Miał to być najsłabszy OFF od lat, jeśli nie w ogóle w całej swej historii. Zdaniem niektórych festiwal uratował Iggy; inni uznają, że oddanie scen, będącej wciąż na fali wznoszącej scenie rapowej, to trafiony pomysł. Nocni bywalcy mieli sety Dj’skie, fani muzyki nieoczywistej (festiwalowo) takich artystów jak Bolis Pupul (w dwóch rolach), Arooj Aftab, czy Makaya McCraven. Mnie cieszy np. odkrywanie wykonawców na scenie Martensa (Youth Novels). Z kolei mały spór o to, czy wypada jeszcze oglądać podstarzałych klasyków przypomina mi utyskiwania na to, czego słucha dzisiejsze pokolenie (a siła takich reprezentantów na OFF z każdym rokiem rośnie). OFF pozostaje najbardziej różnorodnych polskim festiwalem, który pozwala na odkrywanie muzyki najszerszej grupy wykonawców. I dlatego wrócimy tam za rok. A potem za dwa…