Odsłona pierwsza, a w niej odrapane brązowe pianino, cymbały, miniaturowy zestaw perkusyjny, rozstawione gitary. Niedługo potem postaci, każda na wyznaczonym sobie miejscu: klawiszowiec David Boutler, nieśmiały Dickon Hinchliffe z elektrycznymi skrzypcami, zupełnie wtopiony w tło basista Mark Colwill, co rusz podpierający się o gitarę Neil Fraser, mało widoczny perkusista Alasdair Macaulay i na czele on, dzielący czasem mikrofon z Hinchlifem – Stuart Staples. Ale to wszystko dopiero w trakcie. „Patchwork” i „Marbles”. To zamiast „dobry i wieczór”.Ubrani w ciemne marynarki i jasne koszule muzycy Tindersticks wyglądają niczym zespół dekadentów, z pozoru leniwie odgrywających kolejne numery. Tu nikt się nie spieszy, nie wysila by porwać sobą i za sobą publiczność. Bo tu, gdzie wszystko dzieje się impulsywnie, wystarczy sama muzyka. Od wspomnianych wyżej utworów Tindersticks debiutowali, taki początek miało warszawskie spotkanie z zespołem.
Bilet i plakaty zdobiła, nie wiedzieć czemu, okładka do „Can Our Love”, choć trasa promowała najnowszy album Tindersticks – „Waiting For The Moon”. Jego prezentację grupa rozpoczęła od „Say Goodbye To The City”, by za chwilę bez pardonu podciąć nam nogi mocnym uderzeniem. Kiedy zabrzmiały skrzypce otwierające „Another Night In”, pozostało zatracić się w dźwiękach ich samych, bez zbędnej reszty. Podszeptując For the love of that girl uświadomiłem sobie, że koncert zaczyna układać się dokładnie tak, jak układałem go sobie wcześniej dziesiątki razy. You’re wasting your time coming ’round here(„Sometimes It Hurts”), potem przeszywające od pierwszej sekundy „Until The Morning Comes”, i Hinchliffe, z zamkniętymi oczami, delikatnie wyśpiewujący: My hands ‘round your throat; if I kill you now, well, they will never know; wake me up if I’m sleeping (…) until the morning comes… Z nowości było jeszcze „Sweet Memory” i „My Oblivion”, a moja przyjaciółka zażartowała, że specjalnie dla mnie zagrają „Just A Dog”. Jeśli acapella – tego wieczoru byłbym (chyba) gotów. Nie zagrali.
Cóż jednak, skoro najbardziej kochamy te same utwory, z tych samych płyt. Genialne „Let’s Pretend”, „Bathtime” – oba z nieśmiertelnego już „Curtains”. „My Sister”, „She’s Gone”, „Cherry Blossoms”, „El Diablo En El Ojo” – witamy na drugim albumie. I z niego jeszcze „A Night In”, z jakże przekonującym I Know You’ re Hurting. Nie było siły, która wyrwałaby mnie z tego muzycznego spektaklu, tak jak nie przerwał go ani na chwilę brzęk tłuczonego piwnego szkła. Zdawkowe „thank you” Staplesa i ograniczenie się do krótkich zapowiedzi niektórych utworów też w pełni wystarczały. Od zespołu dzieliły nas mini-schodki, na których co rusz można było przysiąść i podtrzymywać knajpianą atmosferę.
Odsłona druga: „City Sickness”, czyli znów szybciej na otwarcie, podczas gdy niektórzy zdają się nieśmiało, prawie niewidocznie, tańczyć. Krótkie sety na bis (?): obok „Let’s Pretend” jeszcze „Jism” i „Buried Bones”. Zespół pojawia się na scenie trzykrotnie, za każdym razem chyba bardziej zaskoczony tak ciepłym przyjęciem. Po raz ostatni, po długich owacjach, tylko po to, by zagrać „ostatni kawałek na tegorocznej trasie” – wyczekiwane przez wielu „Tiny Tears”. I nastąpił koniec. Kilkaset (?), wcale nie stłoczonych osób w warszawskiej Skarpie jeszcze chwilę stało przed klubowym podestem. Trudno uwierzyć, że już po, że pora dopić ostatnie piwo albo dobić się kilkoma ostatnimi. Takie wieczory nie powtarzają się zbyt często. Kto wie, jak długo, i czy w ogóle, się jeszcze powtórzą?
Nie mogę na koniec nie wspomnieć o The Devastations, wspierających Tindersticks na części europejskiej trasy. Według mnie warto, dlatego że słyszalne inspiracje trójki Australijczyków (wiadomo kim) wypadły pozytywnie i dość obiecująco. Kompozycjami takimi jak “Previous Crimes”, “He Wasn’t Like That When I Knew Him”, “I Don’t Want To Lose You Tonight”, “What’s A Place Like That…” czy “Hold Me” zespół idealnie wtopił się w tę smętną, barową atmosferę. A mają za sobą tylko jednopłytowy dorobek.