Cz. I: Past
Muzobar: Nie czujecie się nieco schizofrenicznie? Gracie przeszłą amerykańską alternatywę, a mainstream zauważył Was przy drugiej płycie.
Iza: Cały czas wypracowujemy swoją drogę, bo jesteśmy trochę nietypowym zespołem, może nawet zjawiskiem, proponując coś innego niż dominujący pop-rock. W dodatku nie śpiewamy po polsku, co wytykają mi dziennikarze, których zdaniem komplikujemy sobie życie. Oczywiście, że komplikujemy, ale tylko w naszym kraju! Nie powiem – czasami chcielibyśmy już mieć te miliony fanów i grać serię dużych koncertów.
Serio, chcielibyście?
Iza: Myślę, że bym się nie obraziła. Chyba, że wiązałoby się to z jakimiś kryzysami, stalkerami… wtedy może nie? Robimy swoje, bo tak chcemy, szczególnie jak widzimy rzeczywisty oddźwięk i to nie tylko w mediach, ale też w samych ludziach. Widzimy, że nasza muzyka zaczyna rezonować.
Mariusz: I tak, jest w tym trochę schizofrenii. Pracujemy, a jednocześnie próbujemy robić coś artystycznego. Hmmm… Jest to schizofreniczne na wielu poziomach.
Chcecie na przykład, by ludzie słuchali nieco innej muzyki, w zestawieniu z ważnym przekazem.
Iza: Tak. Tworząc drugi album dążyliśmy, by powstało coś ważnego, i najpierw chcieliśmy udobruchać samych siebie. Słuchamy dużo różnej muzyki, głównie amerykańskiej i brytyjskiej, dlatego poprzeczka była zawieszona wysoko.
Sami to sobie zrobiliście, z tą poprzeczką…
Iza: Jak mówił nasz basista, Łukasz, przerażała praca nad albumem i współpraca z Marcinem Borsem, bo obok zabawy było to rzeczywiste wyzwanie. Sprawdzenie nas wszystkich, jak działamy w zespole.
Czyli najpierw robicie coś dla siebie, a dopiero potem sprawdzian, jak to rezonuje?
Iza: Oczywiście. Muzycznie idziemy własną drogą, ale grając koncerty, jeżdżąc po festiwalach (bo zespołem koncertowym jesteśmy) obserwujemy wszystko, co dzieje się w Polsce i na świecie.
Właśnie: świat. Lubicie określenie „nasz zespół eksportowy”? Czujecie się w roli ambasadorów, którym udało się „tam” zaistnieć?
Iza: Czy się udało, to za dużo powiedziane, ponieważ sporo przed nami. To, że media nazywają nas „zespołem eksportowym”, to jedna z rzeczy, która mnie, mówiąc szczerze, wkurza. Przyczepia nam się łatkę, ale nikt nie zdaje sobie sprawy, że sporo sami pracujemy nad tym „eksportowym sukcesem”. Oczywiście bardzo bym chciała, żeby zespół funkcjonował nie tylko w Polsce, bo dlaczego nie?
Może właśnie za granicą czekają te miliony fanów?
Iza: Może, kto wie? Wiesz, wiele zespołów ma przyczepione różne łatki, jak my, i to często w praktyce przeszkadza, bo trzeba jeszcze dojść do pewnego miejsca, żeby to się rzeczywiście sprawdziło, jak z Trupa Trupą. No i mieć większe wsparcie.
Mówisz o Eurosonic? Przyznaję, że gdy zobaczyłem Wasz koncert z logiem Rockpalast, które kojarzy mi się z najlepszymi koncertami lat 90., pomyślałem: właściwy zespół we właściwym miejscu, i to z Polski! Takie wydarzenia dają artystycznego kopa, czy to raczej forma „sprawdzam” poza granicami?
Iza: Graliśmy już w Bratysławie na showcasie, czy w Liverpool Sound City, gdzie występowaliśmy w miejscu zupełnie nieprzystosowanym do naszego grania. Wiadomo, showcase’y nie zawsze kończą się sukcesem, czasem po prostu odbędziesz fajną podróż i nic poza tym, żadnych kontaktów. Wyjazd na Eurosonic był jednak inny i dobrze było pojechać z dwunastoma innymi wykonawcami, wziąć udział w akcji Focus on Poland, która w ogóle odbywała się chyba po raz pierwszy w historii polskiego eksportu muzyki.
Pojawiały się tam wcześniej zespoły z naszego kraju.
Iza: Tak, ale teraz było to pod egidą Music Export Poland, co wiązało się np. z reklamą naszych zespołów, z lekka „zmasowanym” atakiem, różnymi imprezami, recepcjami. Włożono masę roboty, żeby to zorganizować, i my byliśmy tego częścią. Mieliśmy szczęście, ale też sami włożyliśmy sporo pracy, bo to przecież nie tylko sam występ, ale wcześniejsza korespondencja, warsztaty. Dzięki temu mamy kontakt z agencją bookingową w Holandii, która pracuje nad datami koncertów na jesień.
Efekt tego działania?
Iza: Działania z wyprzedzeniem. Poznaliśmy agencję w styczniu i zaraz po festiwalu powiedzieliśmy sobie: OK, spróbujmy. Bookowanie odbywa się dużo wcześniej, ale może coś się jeszcze z festiwali trafi w lato. Na Eurosonic grało 300 zespołów, konkurencja była ogromna i wiesz, że albo ktoś ciebie zablokuje, albo musisz się bardzo spodobać. Trzeba mieć silny „lobbing”, bookerów, którzy się dobijają, nie odpuszczają, są uparci, mają rozeznanie na rynku i kontakty, jakich my nie mamy.
Cz. II: Present
Coraz więcej koncertów klubowych to dzisiaj występy dwóch-trzech zespołów. U Was to trasa ze Steve Martins (w Opolu dodatkowo z Hańbą). Jak się gra takie wspólne wieczory?
Iza: Zauważyłam taki trend np. na koncertach metalowych. A gra się fajnie, bo to jest inna energia niż na festiwalu. Pochodzimy z jednego matecznika, z Anteny Krzyku, a też ze Steve Martins jesteśmy dość bliscy muzycznie. Dały nam to odczuć i “nasza”, i “ich” publiczność w Hydrozagadce. Hańba natomiast ma inny vibe i przez to inaczej są odbierani, co pewnie lepiej by się sprawdziło na festiwalu, gdzie ludzie łatwiej przeskakują na inne tematy muzyczne.
Wolicie mniejsze sceny czy przestrzenie festiwalowe?
Mariusz: Ja wolę mniejsze, klubowe. Mamy wtedy bliski kontakt między sobą i bezpośredni z publicznością. Nie ma tej odległości.
Iza: A ja duże sceny, bo przynajmniej jest miejsce, żeby się poruszać.
Na koncertach rzadko sięgacie po pierwszą płytę. Udało Wam się ją jakkolwiek ograć na żywo?
Iza: Było ciężko, bo pierwsza płyta została wydana w pandemicznym kwietniu, i tak naprawdę graliśmy ją dopiero w kolejnym roku, kiedy pojawiały się już utwory na nową płytę. Z pierwszą płytą nie pojeździliśmy tyle, ile byśmy chcieli, i nie zgraliśmy jej tyle razy, ile powinniśmy. W międzyczasie stare numery przestały być, że tak powiem, reprezentatywne, że to jesteśmy my, tu i teraz. Stawialiśmy więc powoli na „Revolution comes in waves”.
Teraz przyszła pora na kolejne nowe utwory. Dlaczego tylko EP-ka?
Iza: Podczas sesji do „Revolution…” nagraliśmy, jak pamiętam, z 15 utworów, z których kilka zachowaliśmy na później. Nie były to gorsze utwory, te, które „zostają”, chcieliśmy się po prostu zmieścić na płytę winylową i dość długo dyskutowaliśmy, które mają na nią wejść. Te po prostu wtedy nie pasowały, chyba tak podeszliśmy do sprawy. Z Marcinem Borsem przegadaliśmy to tak: na płycie „Revolution…” są piosenki, które można nazwać „tradycyjnymi”, a na EP-ce to tak zwane „utwory”, czyli nieoczywiste rozwiązania, utwory z nieoczywistą strukturą, np. bez refrenu. W pewnym sensie zdecydowaliśmy, że „Revolution” ma być po prostu ciosem, a EP-ka jest trochę taką formą nieokiełznaną.
Wyprowadzacie pełny cios, a EP-ką dobijacie (śmiech). Żałuję, że na płytę nie wszedł jednak Dive of a Broken Heart, bo moim zdaniem idealnie by ją zamykał.
Iza: To ciekawe, bo Dive… nawiązuje w ogóle do moich wcześniejszych rzeczy, sprzed „Revolution”. Sam tekst powstał jeszcze za czasów mojego poprzedniego projektu Miss Is Sleepy, więc to kawał czasu. Premierowo zagraliśmy go w Warszawie, podobnie jak pozostałe utwory z „Go On, Test The System”. Pomyślałam wtedy, że to faktycznie jest świetny kawałek, czułam podczas niego jakąś elektryczność między nami a publicznością. Wiesz, „świeżynki” ogólnie sprawiają nam największą radochę.
Dive… to jest jednak utwór z gumy, który można rozciągać właściwie w nieskończoność. I to jest chyba w nim najlepsze.
Iza: Musimy pomyśleć nad jakąś jego wersją koncertową, rzeczywiście… Takie rzeczy są bardzo dobre, bo na koncertach na przykład wydłużamy Love’s In Crisis i to działa. Wiadomo – płyta zawsze będzie płytą i trudno w takich utworach piosenkowych poimprowizować, chyba że się oczywiście gra free jazz.
Wy jednak gracie mocno zakorzeniony w latach 90. amerykański rock, choć w tekstach bliżej Wam do buntu w stylu punk rocka. Młodym ludziom potrzebne są jeszcze rewolucje? Takiej przewodzicie?
Mariusz: Może, ale czy jesteśmy jej częścią? Chcielibyśmy być (śmiech).
Iza: Zmiany będą pewnie dopiero dostrzegalne z perspektywy czasu. Kiedy rodził się grunge czy hip-hop, ludzie nie od razu widzieli w nich rewolucje. Mam duże wrażenie, że teraz mniej potrzebuje się takich rzeczy. Pamiętajmy, że „Rewolucje przychodzą falami” (śmiech), więc trzeba te kolejne fale testować. Testować system. A nuż coś się znowu przeleje, trzeba będzie odstawić na bok łagodne brzmienia, bo ludzie będą wymagali od muzyki czegoś więcej?
Mariusz: Zgodzę się na przykład z tym, że – faktycznie – ludzie rzadziej chodzą na koncerty, żeby poczuć jakieś emocje. To się jawi jak trend, specyficzna moda, albo możliwość wydania w ten sposób swoich pieniędzy. Byle wstawić potem zdjęcia na Instagram.
Iza: To jest jeszcze jedna z rzeczy, która mnie wkurza, a jednocześnie przeraża: docenianie artystów nie za to, że mają świetne piosenki czy teksty, tylko za obecność na Instagramie czy TikToku. Nawet my w zespole gdzieś tam dyskutujemy, czy mieć zespołowego TikToka? Póki co większość jest przeciw, ale taka myśl się pojawia. Może tracimy dostęp do młodszych słuchaczy? Wkurzające, bo nie o to powinno chodzić.
Mówisz o młodych słuchaczach, a mnie na myśl przychodzą tegoroczne Fryderyki, bo miały ciekawy przebieg w nagrodach. Wy za swoją pierwszą płytę nie byliście nominowani, prawda?
Iza: Nie. „Revolution comes in waves” było zgłoszone, ale przepadło w preeliminacjach. Podskórnie sobie myśleliśmy, że sporo szumu się wokół tej płyty zrobiło, wiele osób nas mocno wspierało, ale ostatecznie nie zdobyliśmy nominacji, bo może członkowie Akademii nie zważają na takie nowe rzeczy? Zostaliśmy zgłoszeni bodaj do „alternatywy”, a potem to sprostowano na „rock”, i jego nam przyczepiono. Jakby oczywiście nie patrzeć, to jest rock, ale alternatywny.
Może w tym tkwił problem: gdzie zaszufladkować Izzy and The Black Trees? Przypadki, w których płyta jest znakomicie przyjęta, a potem nie ma jej nawet wśród nominacji, jest więcej, by wspomnieć w tym roku Furię. Kwestia zgłoszenia lub jego braku. Zagralibyście podczas Fryderyków?
Iza: Na Fryderykach byśmy mogli, ale najpierw by musieli nas zaprosić (śmiech). Jeśli takie zespoły, jak nasz, grające niezależną muzę i mające gitarowy sznyt będą zapraszane na takiej imprezy, to w sumie czemu nie…
A na których byście nigdy nie zagrali?
Na pewno tych mocno politycznie ukierunkowanych. Kiedyś znajoma zapytała mnie, czy byśmy nie chcieli takiej wesprzeć, zagrać, nagrać filmik. Odpowiedziałam: nie, po prostu nie. Mimo wszystko podejmujemy w tekstach ważne tematy społeczne i tu chcemy być wolni, bo wolność i niezależność powinna być zachowana. Chociaż, na przykład w Stanach Zjednoczonych wielu artystów wspiera konkretnych polityków i gra na ich wiecach.
U nas podczas święta Wojska Polskiego z głośników mógłby polecieć Wasz F-16.
Iza: Nie pomyślałam o tym! Marketing, właśnie… Jak Jo Biden by nas zaprosił, żebyśmy zaśpiewali, to poprawilibyśmy tym relacje polsko-amerykańskie. To by jednak też było dosyć kontrowersyjne. O, nigdy nie zagramy w telewizjach śniadaniowych, które dają dużą rozpoznawalność, ale mnie kojarzą się wyłącznie z graniem z playbacku i oszukiwaniem.
Byle nie z playbacku
Iza: To pewne. Bez kalkulacji, czy to w ogóle ma sens i czy dobrze zrobi tobie jako artyście, bo można wyjść z niezłą traumą.
Cz. III: Future
Nie chcecie zwolnić tempa? Włączyć hamulec? Przez częste koncertowanie odłożyliście nagrywanie nowego materiału.
Iza: Myślę, że już trzeba, bo w naszym przypadku – wiadomo – życie codzienne, praca nie pozwalają stuprocentowo skupić się na muzyce. Mimo wszystko mam cichą nadzieję, że coś się jeszcze trafi latem, jakiś last minute. Będzie ciężko powtórzyć ubiegłoroczne lato, gdzie graliśmy prawie wszędzie (OFF, Jarocin, Cieszanów). Może to rzeczywiście dobry czas, żeby nagrać trzecią płytę? Chciałabym wykroić sobie taki czas, żeby móc gdzieś wyjechać na tydzień lub dwa i popracować nad nowym. W inne miejsce, nie, jak zawsze, w Poznaniu. Oderwać się od codzienności, która jest u nas bardzo intensywna. Byłoby idealnie móc wyjechać na taki obóz twórczy. Niektóre zespoły tworzą będąc w trasie, ale nam to raczej nie wychodzi, albo nie grozi. A może szkoda.
Niektóre zespoły mówią, że zaszywają się w lesie i tam tworzą. Bory Tucholskie są takim twórczym Twin Peaks: wjeżdżasz i po dwóch tygodniach wracasz z materiałem
Iza: Umówiliśmy się wstępnie z Marcinem (Borsem – db) na dalszą współpracę i poczekamy, gdzie nam zaproponuje wyjazd. Myślę, że właśnie teraz jest moment, żeby wykorzystać to, że festiwalowo lato będzie raczej spokojnie.
Skoro o nagrywaniu nowego: najpierw jest tekst czy muzyka?
Iza: Muzyka, tak w 90%.
A kiedy tekst okazuje się na przykład za mocny, rearanżujecie ją, dla lepszej synchronizacji?
Iza: Nie. Niektóre utwory powstawały na próbie, inne gdzieś w domu, ale to muzyka była pierwsza i do niej dopiero dokładałam słowa. Pamiętam, że w przypadku I Can’t Breathe pomysł wywodził się właśnie od tekstu i muzyka powstała do jego rytmu, miała go podkreślić. To był jedyny taki przypadek, bo muzyka jest zaczątkiem, rzeczą wiodącą. Potem dochodzi tekst, a jeśli pojawi się jakiś pomysł, że np. refren musi być bardziej mocny i bardziej wykrzyczany, wtedy jest przepracowywanie na próbach, i doklejanie. Na próbach utwory przechodzą test, czy na żywo „zażrą”.
Z tekstami jest podobnie?
Iza: Przy „Revolutions…” to, co się wokół działo, musiało przejść w teksty, czasami była to kwestia „tej” chwili albo takiej dojrzałości, w której nie interesowało mnie opisywanie historii miłosnych, czy koncentrowanie na przeżywaniu własnych rzeczy. Pisząc utwory na drugą płytę poczułam, że to jest to, co chcę powiedzieć teraz. Podobnie było przy singlu Shutdown City.
Z nagrań, które zostały po sesji, zrobiliście EP-kę. Już wiemy, że nie są to tradycyjne odrzuty.
Mariusz: Nie są, ale my faktycznie pomysłów mamy sporo, z których dużo na etapie demówki odpada. Jak coś jest już jednak w studiu, wtedy raczej to realizujemy, choć jest taki utwór, z którym mam problem i za cholerę nie chcę go wydać (śmiech), a reszcie się podoba. Nie powiem jaki.
Czyli nie realizujecie pomysłów, których nie akceptuje mniejszość?
Mariusz: Jak mówiliśmy, większość utworów powstaje u nas w domu. Ja coś zaproponuję Izie, ona to odrzuci… (śmiech)
Iza: Trochę tak jest, bo oczywiście byłoby idealnie, gdyby każdy miał swoje do powiedzenia. W praktyce jednak jestem to ja albo Mariusz… Czasem Mateusz i Łukasz, do których należała na przykład decyzja odnośnie Love’s In Crisis, co do którego my z kolei byliśmy niepewni, uznając, że jest za łagodnie. Chłopcy powiedzieli jednak: nie, to musi być, bo ma zajebistą linię melodyczną.
Mariusz: Na tym etapie mieliśmy połowę utworów i trzeba było już wymyślać drugą.
Iza: …i tak powstała ta mocniejsza połowa. Wtedy przeszło. W założeniu staramy się, żeby w zespole panowała demokracja, ale w praktyce nie wychodzi (śmiech). Ktoś musi mieć decyzyjność i powiedzieć: sorry, ale idziemy w tę stronę. Dobrze jest mieć spójną wizję.
Post scriptum
Możecie tworzyć w jednej wybranej dekadzie – do której byście się cofnęli? Której sceny chcielibyście być częścią? Koniec lat 70?
Iza: O tej mógłbyś porozmawiać z Mateuszem, naszym bębniarzem, bo ta epoka byłaby jego ulubioną. Dla mnie początek lat 2000, kiedy grała u nas np. Ścianka. Okres postgrunge’owy, bez Spotify; ludzie chodzili na koncerty i płyty się sprzedawały. Pewnie było wtedy więcej pozytywnego fermentu i niezależnego grania.
Mariusz: Ale wtedy zaczynało się piractwo!
…a za chwilę pojawił się pierwszy sklep iTunes, który może jeszcze nie psuł rynku, ale jednak zmieniał reguły.
Iza: OK, to końcówka lat 90. Wiadomo, jest w człowieku nostalgia za tym, co było, a zaczynając 20 lat temu bylibyśmy… 20 lat młodsi.
I dziś bylibyście już legendą.
Iza: Dopiero teraz się nią stajemy (śmiech). Cóż, trzeba okiełznać to, co już mamy, czyli rok 2024. Nadal twierdzę, że polska scena jest dobra, ma dużo zespołów wartych uwagi, mimo, że nie są obecne w szerszej świadomości. Podobnie jest zresztą na świecie. Powiem tak: jest do czego dążyć.
Mariusz: A ja się czuję dobrze w latach, w których jestem. No, może wolałbym zacząć trochę wcześniej.
Dziękuję Wam za rozmowę.